Jeżeli jesteś jednym z fanatycznych wyznawców kultu Apple, a wielkoformatowy portret jego prezesa wisi nad twoim łóżkiem – Być jak Steve Jobs Leandera Kahneya zostało napisane dla ciebie. Kto wie, może ta próba przeniknięcia do umysłu Steve’a Jobsa zyska nawet miano kultowej i nazywana będzie przez wierzących i praktykujących applemaniaków „zieloną księgą” i obowiązkową lekturą dla każdego innowiercy, który chciałby po latach bolesnego współżycia z Microsoftem przejść do rajskiej krainy pełnej zielonych nadgryzionych jabłuszek. Jeżeli jednak ani takim maniakiem nie jesteś w chwili obecnej, ani też nie zamierzasz nim zostać w najbliższym czasie, niewiele pożytku przyniosą ci godziny spędzone nad tą książką. Ostrzeżeniem dla wszystkich sceptyków powinien być już krótki biogram zamieszczony na skrzydełku, z którego możemy się dowiedzieć chociażby o tym, że Kahney jest autorem dwóch uznanych książek: „The Cult of Mac” (był też jednym z założycieli bloga o takiej nazwie) i „The Cult of iPod” oraz że jako
reporter i redaktor śledzi dzieje Apple od ponad dziesięciu lat. Skąd mógłby polski czytelnik wiedzieć, czy jest Kahney reporterem i redaktorem sumiennym, rzetelnym, obiektywnym oraz sceptycznie nastawionym do tematów, o których pisze? Czytelnik tego wiedzieć nie musi, więc sięga po książkę wydaną przez Znak i ma nadzieję, że nie zostanie „potraktowany ze stiwa”. Powiedzenie to jest pochodną opowieści o tym, jak to Jobs pytał spotykanych w windzie pracowników Apple o ich rolę w firmie i zwalniał ich natychmiast gdy nie zadowalały go otrzymane odpowiedzi. W przypadku Być jak Steve Jobs ze stiwa dostaje, niestety, czytelnik książki, a nie jej autor, który na taką zdecydowaną reakcję sobie zasłużył.
Kahney zadaje sobie (i czytelnikom) wiele pytań i stara się na nie odpowiedzieć w jak najbardziej wyczerpujący sposób. Pyta chociażby o to, na czym w istocie polega innowacyjność produktów Apple? Jak doszło do tego, że iPod (a następnie iPhone) stał się tak wielkim sukcesem firmy? Dlaczego Apple ogromną wagę przywiązuje do dizajnu, opakowań swoich produktów i kampanii reklamowych? Na czym tak naprawdę polega w firmie rola Steve’a Jobsa i jak to się stało, że ten narcyz, despota i socjopata uznawany jest za jednego z najskuteczniejszych żyjących biznesmenów? Kolejne rozdziały poświęca Kahney powrotowi Jobsa do Apple w 1996 roku i odbudowaniu pozycji firmy (ocalająca siła mówienia „nie”), sposobowi zarządzania nią, roli przykładanej do dizajnu i wszystkich detali nowych produktów, zatrudnianiu najlepszych możliwych pracowników, misji Jobsa polegającej na „narobieniu zamieszania we wszechświecie” oraz analizie sukcesu i fenomenu iPoda.
Główny problem z książką Kahneya polega na tym, że na wszystkie postawione pytania słyszymy jedną, choć rozpisaną na ponad dwieście stronic, odpowiedź: Steve Jobs jest wspaniałym prezesem, pracodawcą, innowatorem i wieszczem branży technologicznej, prowadzone przez niego Apple to wspaniała firma wypuszczająca na świat coraz to wspanialsze, doskonalsze, piękniejsze i coraz bardziej niezawodne produkty. Innymi słowy: kilkusetstronicowa laurka, pozornie obiektywne, a w istocie skrajnie subiektywne materiały reklamowe mające rozsławić imię Jobsa i jego ukochanego dziecka na cały świat. Nie byłoby w tym może i nic złego – w końcu rzesza zakochanych w Macach czy iPodzie wciąż rośnie, więc głupotą ze strony kogoś takiego jak Kahney byłoby z tego nie skorzystać – gdyby wyraźnie na okładce zaznaczono, że mamy do czynienia z „hymnem pochwalnym ku czci”, a nie rzetelnym, zdystansowanym i biorącym pod uwagę głosy krytyki przewodnikiem po umyśle Jobsa, strukturze Apple’a i historii jego produktów.
Jeśli się nie mylę, pierwsze krytyczne słowa wobec Apple i Jobsa pojawiają się w tej książce na 123. stronie, gdzie przeczytamy o tym, że – co za niespodzianka – reklamówki firmy nie spodobały się wszystkim. W domyśle: a powinny. Na tym bowiem opiera się dziennikarska metoda Kahneya. Może i zdarzało się w historii firmy, że coś się nie udawało, ale w końcu i tak wychodziło, że są najlepsi. Może i jest Jobs cholerykiem, który potrafi wyzywać i wyżywać się na swoich podwładnych, zwalniać pracowników w windzie i nie mieć szacunku dla konkurencji, ale wszystko to w imię wyższych celów, misji zbawienia świata i uczynienia naszej podłej egzystencji radosną i kolorową. Może i jest despotą, narcyzem i kapitalistą, dla którego liczy się tylko sukces kolejnego produktu (Kahney dwoi się i troi, by pokazać, że nie o pieniądze tutaj chodzi, ale o 1. misję, 2. idee, 3. filozofię), ale przecież nikt normalny nie zaprzeczy, że otrzymujemy dzięki temu najcudowniejsze zabawki ery cyfrowej rozrywki.
O swoim używanym od wielu lat iPodzie pisze autor na przykład tak: „Choć z racjonalnego punktu widzenia nie podoba mi się zamknięcie w obrębie systemu Apple, muszę przyznać, że mimo wszystko działa on świetnie. […] Przez te wszystkie lata ani razu nie miałem problemu z synchronizacją, utratą danych, baterią czy pamięcią”. iPhone również się Kahneyowi bardzo podoba: „to prosty wybór pomiędzy przyjemnością używania iPhone’a a problemami, jakich nastręcza sprzęt niewiadomego pochodzenia. Ja wybieram iPhone’a. Ponieważ Apple panuje nad każdym detalem, zapewnia ci stabilność, spójność i innowacyjność”.
Steve Jobs musi bardzo lubić Leandera Kahneya za to, że ten tak bardzo kocha Steve’a. Steve lubiłby Leandera dużo bardziej, gdyby ten – przy okazji drugiego wydania swojej apoteozy – zdecydował się jednak pominąć te kilka stron (cytowanych, bo przecież nie płynących od samego autora) krytycznych uwag. Jeszcze się okaże, że ktoś uzna te właśnie fragmenty za znaczące i Apple straci kilka tysięcy dolarów na tej pięknej promocyjnej robocie wykonanej przez Kahneya. A tego przecież nikt – ani Leander, ani tym bardziej Steve – nie chce. I jeszcze myśl na koniec: to wspaniałe, tak zmusić ludzi do wydania 35 złotych za materiały reklamowe, prawda? Uzależnieni od iPodów i zakochani w Jobsie proszeni do księgarń!