Trwa ładowanie...
felieton
26-04-2010 13:43

Stan gry: Dziwne i polskie, cz. 1

Czy to jest obóz koncentracyjny? Czy uciekają zeń z krzykiem za morze? Skądże! Przybywają zewsząd tysiącami i uśmiechnięci czekają na kolejny Skok.

Stan gry: Dziwne i polskie, cz. 1Źródło: Inne
d27zjz7
d27zjz7

A co tam ciekawego na rodzimym podwórku? Dlaczego pan o polskich nowościach nie piszesz? Przynajmniej tych z fantastyki.
Ano, muszę się przyznać do coraz większych braków lekturowych. To już nie taka sytuacja jak przed paroma laty, kiedy dało się czytać całą polską fantastykę, a w każdym razie się w niej orientować. Dawniej zresztą selekcja lektur książkowych zaczynała się od opowiadań drukowanych w „Nowej Fantastyce” czy „Feniksie”: na tego autora książkę warto zwrócić uwagę, a na tego - najpewniej szkoda będzie czasu.
Teraz zaś widzę coraz to nowe książki podpisane nazwiskami, które nic mi nie mówią. Nie ma tygodnia, żebym na tym czy owym serwisie nie przeczytał zapowiedzi tytułu, który już-już wchodzi do księgarń, a którego autor stanowi dla mnie całkowitą zagadkę (w przypadku debiutantów nawet gugiel nie pomaga).
Cóż więc począć? Zawierzyć okładkom i blurbom? Wówczas większości książek nie wziąłbym w ogóle do ręki - marketing celuje je w zupełnie inny target. Albo więc zaczynam czytać na ślepo i odpadnę lub nie odpadnę; albo zdaję się na sąd znajomych, których gust okazał się już zbieżny z moim.
W ten oto sposób stopniowo otorbiamy się w odrębnych sieciach towarzysko-kulturowych. Internet niby pozwala zdelokalizować niszowość: ten znajomy podzielający moje ekscentryczne upodobania to może być ChicoFrico86 z Ameryki Południowej. I rozmaite portale społecznościowe czy polecanki księgarni internetowych próbują wykorzystać ów mechanizm na masową skalę. Lecz masowość zdaje się trudna z nim do pogodzenia: powyżej pewnego progu popularności mamy tylko bestsellery, które prowadzą do innych bestsellerów. (Teoretycznie powinny temu zaradzić bardziej subtelne algorytmy na funkcjach ważonych).
Lokalne wypaczenie przestrzeni kultury powstaje zaś, gdy dana sieć, dany klaster znajduje nieproporcjonalnie dużą reprezentację wśród twórców i zarządców klasycznych mass-mediów, czyli filmu, telewizji, radia, prasy kolorowej, wielkich serwisów internetowych itp. Bywają tak „niszowo dominujące” partie (dawna Unia Wolności), religie (scjentologia w USA), trendy literackie (literatura o „warszawce” i jej odpowiednikach).
Wewnątrz mojego klastra najczęściej sposród polskich nowości SF-F spotykałem się ostatnio z pochlebnymi opiniami o Przedksiężycowych Kańtoch, Zadrze Piskorskiego i Głową w mur Orkana. Za nie więc się zabrałem, ażeby przynajmniej móc udawać, iż wciąż trzymam rękę na pulsie.

Książki o Domeniku Jordanie pozostawiły po sobie dobre wrażenie, Anna Kańtoch pokazała tam umiejętność nienachalnego budowania nastroju i zacięcie do psychologii subtelniejszej niż średnia konwencji. Potem rozczarowałem się 13 aniołem, słabo przemyślanym i opartym na filmowych kliszach. Przedksiężycowi - a właściwie pierwszy ich tom, bo taka teraz panuje maniera numerowania tytułów - w jakości wykonania lokują się gdzieś pomiędzy, narracja nie odchodzi tu od standardu pop, postaci długo sprawiają wrażenie równie sztucznych, co ich imiona i nazwiska. Zarazem koncepcyjnie Przedksiężycowi są najodważniejszym dotąd utworem Kańtoch.
Jest to - niezależnie od oceny satysfakcji czytelniczej - jedna z nielicznych książek we współczesnej polskiej fantastyce, przy której można się gorąco pospierać nie o kwestie fanowskie (czy Geralt pokonałby Vukko na miecze) bądź hobbystyczne (czy srebrny pocisk wystrzelony z odległości X z broni modelu N przebije kamizelkę typu Y), a o rzeczy znacznie większej wagi.
Po pierwsze, dostajemy tu wizję społeczeństwa zamkniętego w morderczym eksperymencie, który wedle niejasnych dla ofiar kryteriów co kilka lat skazuje na zagładę sporą część populacji.
Po drugie, staje kwestia doskonalenia poprzez sztukę i w ogóle roli sztuki w życiu człowieka, obrazu świata przez sztukę zdominowanego.
W pierwszym boju znajdę się wśród obrońców Kańtoch; w drugim - wśród krytyków.
Kiedy piszemy książkę o geniuszu, nieuchronnie stajemy przed zadaniem pokazania tego geniuszu, samemu tu genialnym nie będąc. (Chyba że to autobiografia Mistrza). Istnieją w tradycji literackiej standardowe metody omijania pułapki: narracja poprzez pomagiera-idiotę, całkowita egzotyka dziedziny, cofnięcie akcji w czasie (genialność sprzed wieków to pułap dzisiejszego licealisty) itp. Nie sposób się jednak obronić żadnymi unikami, gdy cały świat przedstawiony ma stanowić obraz geniuszu. A takie założenie wybrała Kańtoch: mamy oto wielomilionowe Lunapolis, które od pokoleń podporządkowane zostało we wszystkich aspektach paradygmatowi doskonalenia poprzez sztukę.
Nie ma wyjścia,* trzeba teraz pokazać czytelnikowi ową tak potwornie wysublimowaną sztukę, te wszystkie trendy i kontrtrendy, wpływy klasyków i kontestatorów, warstwy fikcyjnej historii sztuki - architektury, malarstwa, literatury, muzyki, aktorstwa, mód codziennych, wreszcie języka, obyczaju - zalegające wokół postaci. Na dodatek owe postaci, same bez wyjątku będąc artystami, muszą być tego wszystkiego do bólu świadome.
Napisać przyszłą albo alternatywną historię nauki, filozofii, religii lub sztuki - o, to wielkie wyzwanie. Szacunek dla Kańtoch, że je podjęła. Ból, że nie podołała. W całym pierwszym tomie nie potrafię wskazać ani jednego oryginalnego artystycznego kierunku - jego owoców w świecie - wymyślonego w Lunapolis. Miała nim chyba być zbrodnia potraktowana jako sztuka, ale przecież dawno już została ona przeżuta przez naszą estetykę (że wspomnę opiumowy esej Thomasa de Quinceya z początku XIX wieku „O morderstwie jako jednej ze sztuk pięknych”).
Ba, kierunków nieoryginalnych też wielu nie ujrzałem. Jaki właściwie mamy fason sezonu w Lunapolis? Jaki styl architektoniczny tam dominuje? Co jest à la mode, a co passé? Raz czy dwa pada wzmianka o cesze charakterystycznej któregoś artysty. Poza tym - blank, blank, blank, obrazy złożone z pustych miejsc do wypełnienia.
Obok pojawia się następujące pytanie: *
czy artysta w myślach, słowach, zachowaniach, stylu bycia jest czy nie jest odróżnialny od nie-artysty? Jeśli Iks jest malarzem, tzn. malowaniu poświęcił całe życie, o tym śni, o tym myśli i o tym rozmawia - to czy widzi świat tak samo jak księgowy albo bokser? czy tak samo zareaguje postawiony w danej sytuacji?
Wypracowano rozmaite modele obrazowania tzw. wrażliwości artystycznej. W filmie, gdzie najtrudniej sobie z tym poradzić (jak wleźć z kamerą do głowy twórcy?), albo wyrzucamy sztukę do liczebnika, ponad mianownik doświadczeń życiowych (jak w „Andrieju Rublowie”), albo projektujemy ją na zewnątrz poprzez szaleństwo, halucynacje itp. (jak w „Bartonie Finku”). Literatura ma łatwiej: język, bogaty arsenał środków stylistycznych i chwytów narracyjnych opowiadających wewnętrzne przeżycia postaci pozwalają wyświetlić te różnice.
Otóż Kańtoch nic podobnego nie czyni. I nie wiem, czy to skutek mocnej deklaracji światopoglądowej autorki (że sztuka jest czymś absolutnie zewnętrznym wobec człowieka i nie odciska się na nim w żaden dostrzegalny sposób), czy kolejny blank w obrazie Lunapolis i jego mieszkańców. A jak takie przesterowanie osobowości pod naciskiem sztuki rozegrać, w New Weird pokazał np. Jeff VanderMeer w Przemianie Martina Lake’a.
Tu przechodzimy do pierwszego punktu sporu o Przedksiężycowych. Mamy wielomilionową społeczność o długiej tradycji cyklicznej rzezi jej członków - selekcjonowanych wedle niejasnych kryteriów przez tajemniczych Przedksiężycowych. Ogłoszony zostaje Skok i albo go przeżyjesz, albo strącony zostaniesz do „świata poniżej” (świata przeszłości), gdzie prędko wykończy cię podkręcona entropia. Co robią mieszkańcy Lunapolis, gdy wybija godzina kolejnej masakry? Idą z szampanami świętować ją na główny plac miasta, niczym Nowy Rok na Times Square.
Będę bronił takiego rozwiązania. Znamy różne formy dekadencji i różne modele „świadomości rozpaczy”. Dekadencja starożytnej arystokracji nie odpowiada dekadencji małej burżuazji. Dekadencja małej burżuazji nie odpowiada dekadencji postromantycznej bohemy. Dekadencja bohemy inna jest znowuż od dekadencji postarzałych Dzieci Kwiatów. Kańtoch pokazuje dekadencję infantylną, nastoletnią, „starość emo”. Nieprzypadkowo spośród mieszkańców Lunapolis poznajemy głównie ludzi młodych, dwudziestokilkuletnich. To przedstawiciele tego pokolenia, tego cyklu kulturowego skaczą dziś z wiaduktów na dachy pociągów i ścigają się po ulicach podtuningowanymi autami, poszukując substytutu „prawdziwego dreszczu”, „prawdziwych przeżyć”.
Kańtoch zinstytucjonalizowała sen o „apokalipsie emo”. Nie jest to model socjologiczny, w którym mamy obserwować grupę pod sztucznym naciskiem, jak w eksperymentach Zimbardo - a nadmiarowa metafora, która do realnego fenomenu kulturowego doprawia dopełniającą go fikcyjną scenografię. Kiedy Philip Dick pisał o rozmaitych fantastycznych narkotykach i zbudowanych na nich dziwacznych kulturach, to nie projektował wiarygodnych modeli cywilizacji, ale obiektywizował skrzywione widzenie świata z wnętrza (sub)kultury, w której sam żył.
I ta metafora Kańtoch jest przecież oczywista: doskonalisz się albo zostajesz w tyle - dosłownie „w przeszłości” - znajomi teoretycznie mogą cię odwiedzić, ale już dla nich nie istniejesz, już umarłeś, odpadłeś z wyścigu - lecz co decyduje o sukcesie, co uczynić, żeby nie odpaść - nie wiadomo - jeden robi to i trafia na okładki kolorowych magazynów, drugi robi to samo i pies z kulawą nogą się za nim nie obejrzy - więc co robić, co robić - bo oto nadchodzi następne przetasowanie, następna zmiana na szczytach, nowe trendy, nowe mody - trzeba się przestawić, przeprogramować, inaczej myśleć, inaczej tworzyć - ale jak - a tu już nie ma czasu - przepadłeś, należysz do przeszłości, zniknąłeś bez śladu ze świata pięknych i młodych, pięknych i modnych - doskonałych.
Mam wrażenie, że duża część pokolenia dwudziestolatków z wielkich miast, zwłaszcza pracujących w showbiznesie i pochodnych, w rozmaitych dziedzinach kreatywnych, przejrzy się w wizji Kańtoch jak w zwierciadle. Przedksiężycowi rządzą ich życiem na co dzień. Na studenckich spotkaniach rocznicowych wspomina się znajomych z roku, których zabrał poprzedni Skok: niby żyją, ale już tylko w Przeszłości. Genetycznych metod reprogramowania jeszcze nie mamy dostępnych, ale są chemiczne - odbierz im dziś narkotyki i w miesiąc padnie cała branża kreatywów.
Czy to jest obóz koncentracyjny? Czy uciekają zeń z krzykiem za morze? Skądże! Przybywają zewsząd tysiącami i uśmiechnięci czekają na kolejny Skok.
Umiejętność takiej metaforyzacji rzeczywistości wyróżnia talenty literackie. Kańtoch wpadła na świetny pomysł - na razie ma szkic do wypełnienia szczegółami. Metafora zacznie żyć i pracować, gdy do prawdy kulturowej obserwacji przekona mnie nie refleksja po lekturze, ale sposób, w jaki bohater wiąże krawat albo smak nieistniejących potraw, drobna maniera nieistniejącej sztuki.

d27zjz7
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d27zjz7