Natalii pięć, akcji zero – tak co złośliwsi skomentują zapewne najnowszą książkę Rudnickiej. Urodzona w 1988 roku pisarka ma na swoim koncie już sześć powieści i najlepszą pochwałą byłoby chyba stwierdzenie, że ilość idzie tu w parze z jakością, a młody wiek nie wyklucza biegłości pisarskiej. Niestety, tym razem obejdzie się bez aplauzów. Rudnickiej książka wyszła bowiem przyzwoita, ale jak na przyzwoite czytadło przystało. Owszem, zabawnie tu i swojsko, ale to jeszcze za mało, by mówić o sukcesie. A że od każdej kolejnej książki danego autora zwykliśmy oczekiwać przynajmniej kontynuowania poziomu wcześniej wykazanego, z żalem muszę stwierdzić, że od czasów * Lilith* nie wydarzyło się w prozie Rudnickiej nic zaskakującego. I dziwić się nawet nie ma co, bo ileż czasu minęło? Rok, a i to niecały. Może więc to najlepszy moment na chwilę wytchnienia, na przeanalizowanie swoich mocnych i słabych stron, wyciągnięcie wniosków ze wszystkich
recenzenckich głosów, także tych mniej przychylnych?
Zacząć wypada od tego, że Natalii 5 z kryminałem niewiele ma wspólnego. Owszem, mamy tu sprytnie obmyśloną intrygę, którą poprowadzono jednak w dość ślamazarny sposób. I określenie to ma nie tyle wartościować, co podkreślać dynamikę tutejszej akcji tudzież jej wyraźny brak. Biorąc pod uwagę fakt, że książka liczy sobie niebagatelne 550 stron, niemało miejsca można było poświęcić co luźniejszym pogadankom. Ale żeby pozwolić im wieść prym? Jeśli Rudnicka stawiała na typową czytankę obyczajową (w co trudno jednak uwierzyć), zapewne dopięła swego.W przeciwnym razie pospieszyła się nadto. Aby osąd pozostawić czytelnikowi, zacytujmy: „Anna kupiła bilet i zgodnie ze wskazaniami na wydruku zmierzała w kierunku stanowiska, z którego miał odjechać autobus. W jednej ręce trzymała zwykłą walizkę, w drugiej uchwyt walizki na kółkach, którą z wysiłkiem ciągnęła za sobą. Torebka przewieszona na ukos przez ramię uciskała ją w biodro. Zadzwonił telefon przyczepiony do paska spodni. Zerknęła na wyświetlacz, ale numer
nie był jej znany. Postanowiła nie odbierać. Za nieznanym numerem mogła kryć się jedna z sióstr. Ktokolwiek to jest, niech zaczeka. Z ulgą podała kierowcy walizki i czekała, aż ten ułoży je w luku bagażowym. Po kilkunastu sekundach telefon zadzwonił ponownie, ale wtedy Anna przepychała się wśród pasażerów i nie zwróciła uwagi na dzwonek”.
I cóż wynika z tego fragmentu? Czyż wiele ponad to, że Anna nie odebrała telefonu, bo zajęta była podróżą? A to zaledwie jeden akapit. Jeden spośród wielu, wielu mu podobnych. Niepotrzebnych, przegadanych, dodatkowo spowalniających i tak niezbyt wartką akcję i obniżających tym samym przyjemność lektury. Szkoda to wielka, bo motyw dokładnie zaplanowanego samobójstwa i tajemnicy, związanej z zamieszkiwanym przez bohaterki domem zdawał się otwierać naprawdę sporo furtek. Pośredniczący w obrocie dziełami sztuki Jarosław Sucharski, bogacz, pedant i bigamista, którego ciało odnaleziono poza pokrywającą dywan folią, swoim ostatnim czynem skomplikował przecież życie nie tylko policji. Mówiąc dokładniej – wywrócił do góry nogami żywoty swoich pięciu córek, które przed jego śmiercią nie miały najmniejszego pojęcia ani o tym, kim był ich ojciec, ani o sobie nawzajem. Żeby było ciekawiej (choć może niezbyt to wiarygodne), każda z pań nazywa się tak samo. I – żeby było mniej ciekawie – każda zbudowana została na
stereotypie.
Otóż mamy tu imponującą galerię osobowości (czy raczej osobliwości). Jest zaniedbana mamuśka, której mąż odszedł do innej, jest studentka-artystka, jest zahukana nastolatka, oschła pracownica banku i lubująca się w różowych sukienkach pannica. Wszystkie typowe aż do bólu, wszystkie niezadowolone z życia i wszystkie mniej lub bardziej chętne do porzucenia owego życia i przeprowadzki do domu, który zostawił im ojciec. I tu pojawia się wątpliwość najpoważniejsza, zwana motywacją. Jakim cudem każda z sióstr decyduje się zostawić wszystko za sobą i rozpocząć zupełnie nowe życie, do tego w towarzystwie czterech obcych sobie kobiet, znienawidzonych tym bardziej, że jedna o drugiej pojęcia wcześniej nie miała? Żeby jeszcze taki był wymóg testamentu, żeby do otrzymania spadku konieczne było wspólne zamieszkanie… Tymczasem wystarczy zawarta w liście prośba ojca (niezbyt zresztą przez nie kochanego), aby zjechały się one do nowego domu i zjednoczyły siły w rozwiązywaniu pewnej (całkiem zresztą ciekawie pomyślanej)
zagadki.Wszystko to ładne, wszystko takie piękne, ale żeby jeszcze choć trochę prawdopodobne!
Jak to w babskim świecie bywa, panie w końcu się solidaryzują, sprytnie wodząc za nos zarówno policję, jak i czyhających na majątek ojca oszustów. Z dnia na dzień przemieniają się nawet w dzielne wojowniczki (wyraźnie brakuje im tylko czarodziejskich różdżek), bez większych kłopotów wybijające dziury na środku kuchni i spędzające godziny na przeszukiwaniu cmentarnych krypt. I kłócą się o co popadnie i gdzie popadnie, potwierdzając co gorsze opinie o „typowych” kobietach. Na szczęście prosty styl Rudnickiej i jej duże poczucie humoru rekompensują po części tutejsze niedostatki i – o dziwo – pozwalają przymknąć oko na większość niedociągnięć. I choć dzięki Lilith wiem, że od Rudnickiej wymagać należy znacznie więcej, Natalii 5 ostatecznie nie przekreślam. W końcu czyta się, jak to Rudnicka – szybko, sprawnie, przyjemnie.