Ponure wnioski
Niestety z książki Marka Mazzettiego trudno wynieść jakieś pozytywne przesłanie. Portretowana przez dziennikarza tajna wojna to konflikt najbrudniejszy z możliwych - pełen nielegalnych działań, kowbojskich akcji, prywaciarzy dorabiających się na biedzie i desperacji oraz bezuczuciowych maszyn niosących śmierć. Nie ma znaczenia, czy w Białym Domu zasiada zatwardziały republikanin George W. Bush Jr. czy demokrata Barack Obama - obaj korzystają z tych samych metod. Nie ma też znaczenia, czy na czele CIA stanie Leon Panetta, żarliwy katolik, "człowiek odważny i dobroduszny", czy David Petraeus, bohater wojenny, zasłużony generał amerykańskiej armii. Obaj bez skrupułów korzystali z dronów, a Panetta żartował nawet, że "przez ostatnie dwa lata zmówił więcej wiecznych odpoczynków niż przez całe swoje życie".
Przyszłość, zdaje się twierdzić Mazzetti, leży w rękach prywatnych wykonawców. Ludzi pokroju Deweya Clarridge'a, Raymonda Davisa, Michelle Ballarin czy Erika Prince'a z firmy Blackwater. "Państwo nie ma już monopolu na wojskowość" mówi Clarridge w epilogu "Tajnej wojny Ameryki". A czytelnik zadaje sobie pytanie, które również pada w tej książce: "Czy jest wierny fladze, czy może raczej wynikom finansowym swojej firmy?"
Tomasz Pstrągowski, WP.PL