Słowiański "Hamilton". Tak o walce z komunizmem nie opowiadał jeszcze nikt
Choć wystawiany na deskach krakowskiego Teatru im. J. Słowackiego i Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego spektakl "1989" miał premierę zaledwie przed trzema miesiącami, o przedstawieniu już jest głośno, a o bilety na niego trudno. I równie trudno się temu dziwić. Przedstawieniu wyreżyserowanemu przez Katarzynę Szyngierę nie jest pisane miejsce w historii światowego musicalu, ale jest ono warte każdej złotówki wydanej na bilet.
Henryka Krzywonos nadlatuje z zachodu niczym śmigłowce Kawalerii Powietrznej w "Czasie apokalipsy" Francisa Forda Coppoli, Lech Wałęsa dissuje Alfreda Miodowicza w rapowej walce na antenie Telewizji Polskiej, Aleksander Kwaśniewski pojawia się na scenie niczym postać z japońskiej gry komputerowej "Ace Attorney", Chochoł Wyspiańskiego śpiewa disco polo, a na wszystko z góry patrzy generał Jaruzelski gotowy do odśpiewania swojego szlagieru. W ten sposób o walce z komunizmem szeroko pojęta polska kultura i rozrywka jeszcze nie opowiadały.
Akcja musicalu "1989" rozpoczyna się latem 1980 roku tam, gdzie w czasach często nazywanych "słusznie minionymi" kręciło się życie towarzyskie większości Polaków. W miejscu, w którym każdy był równy niezależnie od posiadanego przez siebie statusu – sklepowej kolejce. Po znajdujące się coraz częściej na półkach powietrze stoją główni bohaterowie tej opowieści. Opozycjoniści, których dzieli wiele, ale łączy jeden cel. Chcą, żeby wszystkim żyło się lepiej.
Zobacz wideo: "Uważam że wszystkie rządy po roku 1989 popychały sprawę naprzód". Hofman pyta o rząd PiS
O spełnienie tych postulatów nie jest jednak łatwo w sytuacji, gdy codzienne życie jest coraz cięższe. Niedługo w Stoczni im. Lenina w Gdańsku wybuchnie strajk, a gdy sprawy zaczną wymykać się władzy spod kontroli, ogłoszony zostanie stan wojenny.
"Zachodnia" opowieść o Solidarności
O burzliwym czasie społecznych przemian, dojściu do głosu Solidarności i wydarzeniach, które doprowadziły do transformacji ustrojowej, opowiadano z polskiego ekranu i polskiej sceny już wielokrotnie. Twórcy musicalu "1989" postanowili opowiedzieć o tym wszystkim raz jeszcze, ale do snucia swojej opowieści wykorzystali nową formę zainspirowaną amerykańskim hitem musicalowym – stworzonym przez Lin-Manuela Mirandę "Hamiltonem". To on wykorzystał rap do opowiedzenia o walce o amerykańską niepodległość, by historia z zakurzonych stronic mogła trafić również do młodszych odbiorców.
Dokładnie z tego właśnie przepisu skorzystał pomysłodawca i scenarzysta musicalu "1989" Marcin Napiórkowski tworząc polską odpowiedź na broadwayowski hit. Chciałoby się doczekać czasów, kiedy to twórcy z Broadwayu będą inspirować się polskimi przedstawieniami, ale na razie musi nam wystarczyć import zachodniej myśli rozrywkowej.
Co ważniejsze, to fakt, że nasz słowiański "Hamilton" okazał się produkcją udaną, która nie wstydzi się źródła inspiracji i głośno o tym mówi. Najgłośniej w scenie pojawienia się Aleksandra Kwaśniewskiego (Antek Sztaba) w anturażu znanym z japońskich mang. Faktu posiadania tego samego imienia co bohater amerykańskiego musicalu, Alexander Hamilton, grzechem byłoby nie wykorzystać. Potrzeba chyba jedynie czasu, by wieść o rapowanej historii Solidarności dotarła do młodszego pokolenia widzów. Trudno ostatecznie wyrokować po zaledwie jednym przedstawieniu, ale faktem jest, że w jego trakcie znaczną część widowni stanowili widzowie z pokolenia bohaterów "1989".
Kronika burzliwych lat
W centrum podzielonej na dwie części opowieści – pierwsza z nich obejmuje czas pomiędzy 1980, a 1982 rokiem, druga to lata 1988-89 z krótką wycieczką do roku 1983 – znajdują się trzy bohaterskie rodziny, wokół których skupiona jest akcja musicalu. To Jacek i Gajka Kuroniowie (w ich rolach Marcin Czarnik i Magdalena Osińska), Lech i Danuta Wałęsowie (Rafał Szumera i Karolina Kazoń) oraz Władysław i Krystyna Frasyniukowie (Mateusz Bieryt, Agnieszka Kościelniak). Znajdujący się przed nimi cel jest wspólny, jednak motywacje różne.
Najważniejszy dla Kuronia jest zwykły człowiek i troska o to, jak i czy poradzi sobie w nowej rzeczywistości. Frasyniuk chce możliwości życia jak na Zachodzie. Zarabiania pieniędzy i robienia biznesów. Wałęsa sam nie wie, czego chce, a do roli dowódcy wybrany został przypadkowo. Z czasem dobrze usadowi się na fotelu lidera, ale zanim do tego dojdzie, długo szukał będzie swojego głosu.
Twórcy musicalu "1989" udanie umykają pułapce zastawianej na chcących opowiedzieć historię tamtych czasów pisaną najczęściej wąsatą twarzą umorusanego robotnika ze stoczni. Światła reflektorów często zwrócone są tu na kobiety stojące za liderami opozycji, bez których nie byłoby ostatecznego triumfu Solidarności.
Matki Polki na barykadach Solidarności
Matki Polki, które stawiając czoła szarej, samotnej codzienności, mają jeszcze siłę do tego, by pełnić ważną rolę w coraz trudniejszym do powstrzymania głosie ludu. Krystyna Frasyniuk wprost przedstawiana jest w materiałach dotyczących przedstawienia jako "nieznana bohaterka stanu wojennego", a musical "1989" oddaje głos nie tylko Henryce Krzywonos czy Annie Walentynowicz, ale właśnie wszystkim kobietom, jakie przyczyniły się do ostatecznego sukcesu społecznego ruchu. Jednym z najgłośniej oklaskiwanych utworów jest "Danuta odbiera Nobla", którego tytuł mówi wszystko.
Takich utworów, które porwą publiczność w trakcie przedstawienia jest więcej, a kilka z nich skazanych jest na listy przebojów. Za oprawę muzyczną przedstawienia odpowiedzialni są Marcin Napiórkowski, Andrzej "Webber" Mikosz oraz Patryk "Bober" Boberek. "1989" nie jest dziełem w całości rapowanym, a prezentowane tu utwory czerpią z dobrych wzorców musicali. Obok "Hamiltona" same nasuwają się też skojarzenia z innym rewolucyjnym dziełem: "Les Misérables" Claude-Michela Schönberga.
Bywają momenty, kiedy jest się niemal pewnym, że ze sceny zabrzmi "Słuchaj, kiedy śpiewa lud", a wizyta Kuronia u chorej żony przypomina podobne sceny z umierającą Fantine. Pomimo tych porównań "1989" nie może konkurować muzycznie ze wspomnianymi przedstawieniami. Nie wszystkie utwory trzymają tu równie wysoki poziom, a niektórych "kawałków" nie powstydziłaby się formacja Jeden Osiem L.
Najmocniejszym punktem "1989", oprócz świeżej, nowoczesnej i nieopatrzonej formy, jest bez wątpienia aktorstwo. Trudno szukać w obsadzie jakiegoś słabego punktu, a utalentowani artyści nie tylko przekonująco wcielają się w swoje role, ale też śpiewają i tańczą niczym gwiazdy Broadwayu. Znakomity jak zawsze jest Marcin Czarnik, któremu przypadła w udziale najbardziej dramatyczna rola. W jego portfolio trudno szukać jakiejś słabej roli – a był przecież w obsadzie "Barw szczęścia" – więc nie dziwi fakt, że i tym razem pełni rolę przodownika sceny.
Nie ustępują mu Magdalena Osińska w roli jego żony i Karolina Kazoń jako pani Wałęsowa. Mateusz Bieryt mógłby ruszać prosto z Gdańska po rolę Indiany Jonesa, a Rafał Szumera umiejętnie dostarcza komediowego oddechu. Krzywdzące jest jednak wskazywanie palcem na konkretne role, bo każdy z występujących tu artystów zasługuje na pochwały.
W skrzącym nawiązaniami do popkultury, ale też do klasycznego teatru przedstawieniu – biegłość w tej materii i operowaniu językiem nie dziwi, autor musicalu "1989" Marcin Napiórkowski to semiotyk kultury i doktor habilitowany nauk humanistycznej w specjalizacji kulturoznawstwo – pobrzmiewa kilka fałszywych nut. Niektórym wspomnianym wyżej utworom muzycznym brakuje polotu przez co potrzeba czasu, żeby w pełni wciągnąć się w oglądane przedstawienie.
Znakomite nieidealne show
Wydaje się też, że zabrakło w "1989" wyraźnego antagonisty, który wprowadziłby do przedstawienia element zagrożenia. Diaboliczny Jaruzelski i pałujące ZOMO to trochę za mało, a twórcy zdają się wychodzić z założenia, że widzowie ich przedstawienia posiadają niezbędną wiedzę i nie trzeba poświęcać czasu na tłumaczenie niektórych spraw.
Jednak najbardziej zgrzyta fakt, że autorom "1989" nie udało się pozostać do końca obiektywnym, szczególnie jeśli chodzi o paralele ze współczesnością. Nawiązania do reasumpcji głosowania czy do "Jarka" są tutaj zupełnie zbędne i schlebiają gustom sympatyków konkretnej strony sporu politycznego. Z tego względu można mieć przekonanie graniczące z pewnością, że najlepiej na przedstawieniu będą bawić się zwolennicy tej właśnie partii.
Może smucić fakt, że to właśnie teksty o konieczności powtórzenia głosowania, "bo inaczej przegramy" budzą największą wesołość na widowni, bo prowadzi to donikąd. Szczególnie że "1989" nie jest przedstawieniem o tym co jest, ale o tym, co było.
Wiadomo od czasów "Misia", że najważniejszym jest to, aby minusy nie przesłoniły plusów. Wspominanie tego w kontekście "1989" jest w zasadzie niepotrzebne, bo przedstawienie to jeden duży plus z zawartością niewielkiej liczby minusów. Wrażenia po spektaklu są równie pozytywne, co "pozytywny mit", o który walczą jego bohaterowie.
Dość mają już całej tej polskiej martyrologii przegranych powstań narodowych, cierpienia za miliony i bycia Winkelriedem narodów. Po drodze do spełnienia tych zamierzeń nie zawsze czekają ich łatwe wybory i szczęśliwe koleje losu, ale gdy w finale "1989" pobrzmiewa ze sceny gromkie "Zróbcie dym, zróbcie szum, niech się Polska obudzi!", widownia robi dym, robi szum i długimi owacjami nie daje aktorom zejść ze sceny.
Łukasz Kaliński, Quentin.pl