„Trudno być Żydem, ale niełatwo i księdzem, a co dopiero jednym i drugim naraz”- mówi Henryk Grynberg o sytuacji księdza, który jako 35-letni mężczyzna dowiedział się, że jest synem Żydów.
Przeczuwając swą śmierć, w 1943 roku oddali go pod opiekę polskiemu małżeństwu. Kapłanowi dopiero w latach dziewięćdziesiątych udało się ustalić, jak nazywali się jego biologiczni rodzice. Przyjął wtedy imię i nazwisko żydowskiego ojca – od tego momentu znany jest jako Romuald Jakub Weksler-Waszkinel.
W dzieciństwie mówiono mu, że jest zupełnie niepodobny do swoich polskich rodziców. Coś przeczuwał, ale nie pytał. Nie chciał być Żydem, bał się nim być. To był strach przed odrzuceniem. Ale gdy poznał prawdę, jego misją stało się upominanie o szacunek dla tych, których zamordowano bez sensu i bez powodu.
Człowiek o twardym karku to książka o pamięci, której - jak słusznie zauważa autor - nie da się obejść, wyrzucić, zakląć, żeby nie uwierała. O człowieku, w którym spotykają się różne światy: polski i żydowski, judaistyczny i katolicki. I o tym, jak chętnie karmimy się stereotypami, jak trudno nam wyciągnąć rękę do ludzi potłuczonych przez los.
Wydawnictwo Czarne wprowadza na rynek książki świetnie udokumentowane. Ta autorstwa Dariusza Rosiaka również do takich należy. Historię Wekslera-Waszkinela autor pokazuje początkowo na tle historii Żydów z jego rodzinnych Święcian, potem na tle powojennego Lublina, w którym antysemickie postawy obecne są, co szczególnie uderzające, także wśród wykładowców akademickich oraz duchownych. Rosiak nie tuszuje słabych stron bohatera swojej opowieści. Pisze o błędach, które kapłan popełnił. Ten zresztą do większości sam się przyznaje. Żałuje, że niesłusznie wyprosił kogoś z konfesjonału, że nie udzielił sakramentu komunii upośledzonej umysłowo dziewczynce. Bije się w piersi mówiąc, że w Kościele najważniejsze są przecież szeroko otwarte ramiona i że ksiądz nie może drugiemu człowiekowi odmówić spotkania.
Rosiak wysłuchuje relacji tych, których postawa Wekslera-Waszkienela drażni, natomiast widać, że bardziej niż słabości charakteru katolickiego księdza o żydowskim pochodzeniu – interesuje go trud życia pomiędzy. Pomiędzy dwoma narodami, z których żaden do końca się do niego nie przyznaje. Próbuje zrozumieć, jak to jest nigdzie nie być w domu.
Święciany, kilkadziesiąt kilometrów od Wilna, rodzinna miejscowość Wekslera-Waszkinela. W trzy dni roku 1941 Litwini dokonują tu egzekucji około ośmiu tysięcy Żydów. Choć wiemy, że niemało takich masowych mordów miało miejsce w naszej części Europy, to jednak nie oburzają nas antysemickie żarty, spiskowe teorie. Napisy na murach jakoś nie rażą. A Żydzi, których w Polsce dziś jest garstka, wciąż siedzą w szafie, wciąż się boją. Nie tak jak w czasie Holocaustu. Inaczej.
Nie da się zaprzeczyć, że przyzwolenie na ich gorsze traktowanie istniało w Polsce, zanim Hitler wymordował kilka milionów naszych współobywateli. Pogarda w stosunku do nich ujawniała się w popularnym sformułowaniu „żydki”, antysemickich hasłach narodowej demokracji, gettach ławkowych na wyższych uczelniach. Ks. Tischner opowiadał: „Zobaczyłem razu pewnego starszego Żyda. Był na spacerze za miastem. A za nim leciał tłum małych dzieci i rzucał w niego kamieniami. Polskie dzieci… Taki fakt, tak było. Potem po wojnie jeden z naszych pisarzy powiedział – bo zobaczył, jak dzieci bawią się w wojnę, bawią się w rozstrzeliwanie Żydów pod murem – powiedział o tych dzieciach: zarażeni śmiercią”. Zarażeni na tyle, że po Holocauście, w 1946 roku, pogrom kielecki jest możliwy. Podobnie jak polski rok 1968…
Soborowa deklaracja „Nostra aetate”, która wzywa chrześcijan i Żydów do dialogu oraz wyraźnie potępia wszelkie prześladowania, które kiedykolwiek kierowano przeciw Żydom, ukazała się rok przed święceniami Wekslera-Waszkinela. Dwadzieścia lat później w rzymskiej synagodze Jan Paweł II powtórzył, że Kościół opłakuje i potępia przejawy antysemityzmu, „które kiedykolwiek i przez kogokolwiek kierowane były przeciw Żydom”. A wielu wciąż udaje, że tych słów nie było.
Znajomi wróżą Wekslerowi-Waszkinelowi wielką karierę naukową. Jest przecież błyskotliwy, łatwo nawiązujący kontakty z innymi. Tymczasem na KUL-u, na którym wykłada przez lata, z czasem czuje się coraz mniej u siebie. Autor Człowieka o twardym karku pokazuje, jak ważny uniwersytet, jakim był KUL w latach 70., staje się uniwersytetem coraz bardziej prowincjonalnym.
Gdy kapłan dowiaduje się o swoim pochodzeniu, jego publicystyka staje się bardzo, czasem zbyt emocjonalna, a on sam nadwrażliwy. Jak zauważa Rosiak: „Waszkienel wylewa na papier swój gniew, gorycz, fascynacje i niechęć”. Protestuje jednak, gdy nazywa się go „żydowskim księdzem”, mówi, że jest Żydem i księdzem katolickim.
Czasem na niewybredne żarty reaguje impulsywnie, innym razem się zamyka, płacze. Nie umie przymknąć oczu na obraźliwe napisy na murach, obok których my przechodzimy obojętnie. Wreszcie nie może się pogodzić z tym, że od lat na KUL-u jest wykładana filozofia Feliksa Konecznego , który od 1943 roku nawoływał do odżydzenia Polski.
O niebezpieczeństwach, jakie niesie taka postawa, pisał w 1997 roku ks. Stanisław Musiał (który zresztą spotykał się z podobnym jak Weksler-Waszkinel niezrozumieniem ze strony współbraci): „Po tym wszystkim, co się stało na naszej ziemi, dokonane rękami nazistów, wciąż brak społecznej świadomości, że antysemityzm ze swej natury i w każdej swej formie jest śmiercionośny, choć najczęściej nie wprost i nie od zaraz”. Zauważał też: „Mieć za złe np. Napoleonowi, że się urodził na Korsyce z takich, a nie innych rodziców, jest rzeczą całkowicie absurdalną, bo on na to nic nie poradzi. Można go osądzać za jego słowa i czyny, ale nie za pochodzenie”.
Weksler-Waszkinel wspomina, że najładniejszy tytuł, jaki otrzymał w Kościele pochodzi od Jana Pawła II, który po tym, gdy dowiedział się o jego pochodzeniu i trudnym losie, nazwał go „kochanym Bratem”. Nigdy potem nikt się do niego tak nie zwrócił.
Słynie z odważnych kazań.Gdy przy polskich drogach pojawiają się tirówki, a episkopat pisze list do wiernych, że należałoby je wywieźć z tych poboczy, Waszkinel mówi: „Być może do każdej z tych dziewczyn biskup powinien pójść z kwiatami. Bo wywozi to się śmieci, a te panie nie stoją tam z radością, tylko może wskutek jakiegoś problemu”.
Innym razem stwierdza: „Ci Polacy, którzy pisali na murach >Żydzi do gazu< pewnie nie zdawali sobie sprawy, że wpisują się w wyroki hitlerowskie, że każdy Polak, który to pisze, jest kolaborantem Hitlera”. Po tym wystąpieniu rektor kościoła, w którym to mówi, odsuwa go od odprawiania tam mszy. Ale też podchodzi do niego prof. Czesław Zgorzelski , wybitny filolog, i dziękuje za te słowa. Gdy Waszkinel z wdzięczności chce pocałować dłoń profesora, ten nie pozwala, zaczyna płakać. Po śmierci Zgorzelskiego w 1996 roku, Waszkinel pisze tekst „Dziękuję za tamte łzy”.
Na emeryturze jedzie do Izraela, by lepiej poznać kulturę przodków.Nie chce przestać być katolickim księdzem, a ktoś taki, mimo że z pochodzenia Żyd, nie może dostać izraelskiego obywatelstwa. Wielu pyta, po co przyjechał do Izraela, skoro nie chce przejść na judaizm. Weksler-Waszkinel zaczyna inaczej rozkładać akcenty w swoich tekstach. Jest w nich więcej rozczarowania naturą ludzką: bez rozróżniania na Polaków, Żydów, Niemców czy Rosjan. W jednym z artykułów cytuje cadyka z Kocka, który na pytanie, gdzie jest Bóg, odpowiedział: „Tam, gdzie pozwolimy mu wejść”.
Wzajemną nieufność czy wrogość da się pokonać. Dwie strony muszą wykazać jednak trochę dobrej woli. Tak jak polska i żydowska matka Wekslera-Waszkinela: jedna nie mając wyjścia zaufała polskiej rodzinie, że uchroni jej syna przed śmiercią, a druga go przyjęła i wychowała z miłością. Na nowo włączyła w polskość, którą przez wieki nad Wisłą Żydzi współtworzyli. Demony nie śpią, więc o książce Dariusza Rosiaka pewnie najagresywniej dyskutować będą ci, którym nie przestaje towarzyszyć irracjonalny lęk, że Żydzi zabiorą im ich miejsce pod słońcem. Bez obaw. Pod słońcem miejsca jest dość. Dla każdego wystarczy.