Romans nie jest gatunkiem literackim szczególnie przeze mnie preferowanym, i w zasadzie gdyby jego istnienie zakończyło się na nieśmiertelnej * Trędowatej, którą od czasu do czasu wypożyczam sobie z biblioteki, gdy brakuje mi innego bodźca do wydobycia z siebie solidnej porcji śmiechu, pewnie nie doznałabym z tego powodu poczucia straty. *Pewnie też nie paliłabym się do przeczytania kolejnej powieści Shreve, gdyby nie fakt, że dwie poprzednie, które wpadły w moje ręce, prezentowały sobą odrobinę więcej, niż tylko sakramentalne „i żyli długo i szczęśliwie” lub „i do końca swych dni opłakiwał(-a) utraconą(-ego) ukochaną(-ego)”.
Biorąc pod uwagę samą fabułę, Skradziony czas prezentuje się całkiem nieźle. Oto w roku 1943 Niemcy zestrzelają amerykański bombowiec, przelatujący nad terenami okupowanej Belgii. Ocalałych z katastrofy i z niemieckiej obławy lotników ratują członkowie komórki Maquis z miasteczka Delahaut; tych, którzy nie wymagają pomocy medycznej, przerzucają błyskawicznie za francuską granicę, zaś poważnie ranny dowódca zostaje ukryty w domu Henriego i Claire, małżeństwa działającego aktywnie w ruchu oporu. Nim Ted zostaje wyleczony, ktoś zabija niemieckich strażników pilnujących wraku samolotu, ściągając na całą okolicę okrutne represje. Henri musi opuścić miasto, a wtedy zaczyna się to, co zawsze jest łatwe do przewidzenia, gdy dwoje ludzi płci przeciwnej - z których jedno jest związane sakramentem z niekochanym człowiekiem, a drugie swoje dotychczasowe życie pozostawiło za sobą tak daleko, że wydaje się ono nierzeczywiste - zostanie zmuszonych do przebywania sam na sam przez dłuższy okres. Zwłaszcza, gdy oboje
są młodzi i atrakcyjni…
Że romans Claire i Teda nie znajdzie takiego finału, jakiego oczekiwałby czytelnik spragniony happy endu, można się dowiedzieć z noty wydawcy. I za rozwiązanie punkt dla autorki, bo opowiedziana w ten sposób historia jest znacznie bliższa granic prawdopodobieństwa, niż gdyby cudowne zrządzenia losu pozwoliły wszystkim wyjść z opałów bez szwanku na ciele i duchu, a parę kochanków nagrodziły za odwagę i determinację dozgonnym szczęściem.
A jednak czegoś mi w tej powieści brakuje. Może trochę mniej sztampowego rozkładu cnót i ułomności pomiędzy trzema głównymi osobami dramatu.* Bo właściwie Claire i Ted - pomijając niewierność dotychczasowym partnerom - są chodzącymi ideałami; oboje ponadprzeciętnie urodziwi, oboje odważni, niezłomni, szlachetni, tolerancyjni, a gdyby poszukać i innych zalet, pewnie by się też coś znalazło.* Henri, nie dość, że raczej nieciekawej urody i przyziemnej natury („śmierdział piwem i tanim tytoniem” - już takie jedno zdanie stawia go na pozycji niższej od rywala, choć przecież nie on jeden oddaje się tytoniowemu nałogowi), jest też tchórzliwy i zazdrosny, a i to jeszcze nie wszystko, co można o nim złego powiedzieć… A nawet zakładając, że istotnie jest właśnie taki, może fabuła zyskałaby nieco, gdyby narrator częściej zaglądał w jego myśli, gdyby starał się ukazać jego motywacje i jego uczucia, kiedy już dokonał swojej zemsty…
Szkoda mi też niewykorzystanego ani w jednej trzeciej swojego potencjału wątku małego Jeana - „syna kolaboranta”. Jakież pole do popisu stanowi dramat tego dziecka, zmuszonego przez okoliczności zewnętrzne do znienawidzenia własnego ojca i desperacko pragnącego przywrócić dobre imię jeśli nie rodzinie, to choć samemu sobie!... A tymczasem w epilogu jego historia zostaje skwitowana ledwie jednym zdaniem.
No i wreszcie, w odróżnieniu od pozostałych znanych mi powieści Shreve, ta daje mi najmniej powodów do zachwytu samą stroną techniczną. Z bliżej nieznanego powodu autorka postanowiła kilka dialogów rozpisać w sposób nietradycyjny:
(„Uznają, że to my, zabrzmiał głos Antoine’a.
Represje nieuniknione. To Leon.
Represje. Henri zgiął się w pół. Nagle poczuł, że skóra pali go żywym ogniem.
Głos Emilie dochodzący jakby z wielkiej odległości. [119]”),
przy czym nie sposób dociec, dlaczego akurat te, a nie inne partie tekstu padły ofiarą tego eksperymentu.
A ostateczne wrażenie wystarcza na ocenę ledwie przeciętną, choć i tu mam wątpliwości, bo zdarzyło mi się na tym samym poziomie sklasyfikować dzieła nieco wyższego lotu tylko dlatego, że mnie jakąś jedną rzeczą okropnie zirytowały… *Jednak jeśli nawet mam problem z kwantyfikacją swoich odczuć, to jednego jestem pewna: nie jest to książka, za którą w przyszłości zatęsknię. *