Prawniczka, nauczycielka, pomoc kuchenna. Kobieta wychowująca razem z partnerem dzieci z poprzednich związków, „zwyczajna” żona i matka, bezdzietna młoda wdowa. Pierwsza nie jest spokrewniona z żadną z dwóch pozostałych, między tamtymi istnieje jakieś pokrewieństwo, ale na tyle odległe, że nie znają się osobiście. A więc co je łączy? Tytuł podsuwa dość wyraźną sugestię, wystarczy jednak zagłębić się w tekst, by zrozumieć, że to błędny trop. Bo ta siła, której się po bohaterkach spodziewamy, okazuje się dość dyskusyjna...
Norah, urodzona we Francji córka Senegalczyka i Francuzki, pomimo trudności materialnych zdobyła wykształcenie i dobry zawód. Ale to jedyna manifestacja jej siły, bo w życiu osobistym nie bardzo sobie radzi – nie udaje jej się ani utrzymać związku z ojcem Lucie, ani rozstać się z Jacobem, choć zdaje sobie sprawę, że nie jest to to, czego oczekuje. Konfrontacja z ojcem, który nie pozostawił po sobie zbyt dobrych wspomnień i który, jak się okazuje, unieszczęśliwił nie tylko żonę i córki, ale również mimo woli zniszczył życie faworyzowanemu od dzieciństwa synowi, okazuje się dla niej tak traumatyzującym przeżyciem, że odbiera jej kontrolę nad odruchami fizjologicznymi. A sytuacja i tak jest bez wyjścia...
Fanta, w swoim kraju zadowolona z życia i spełniona zawodowo, po poślubieniu Francuza wychowanego w Afryce ulega naciskom męża i zgadza się na wyjazd do jego ojczyzny, choć wie, że tam raczej nie zostanie zatrudniona w swoim zawodzie. Rudy, mężczyzna o dość chwiejnej osobowości, obciążony wspomnieniem rodzinnej tragedii i nieumiejący utrzymać w ryzach swego temperamentu, traci pracę, a w kolejnej, niezgodnej z jego wykształceniem i zamiłowaniami, radzi sobie fatalnie. Frustracja odbija się na dziecku, które najwyraźniej boi się ojca i stroni od niego, i na żonie, która zamyka się w milczeniu, nie mogąc lub nie chcąc wyrwać się z tego przykrego położenia...
Mąż Khady Demby umiera nagle na serce. Z punktu widzenia jego krewnych kobieta, która nie dała mu potomstwa, w tym momencie staje się bezwartościowym balastem dla rodziny. Khady potulnie zgadza się spełnić wolę teściowej i wyjechać do Francji do nieznanej kuzynki. Udaje się na spotkanie z człowiekiem organizującym nielegalny transport. Jeden jedyny krok, który podczas tej wyprawy zrobi z własnej inicjatywy, okaże się wstępem do czegoś znacznie gorszego, niż znalezienie się w obcym kraju, którego języku zna się ledwie parę słów...
Mam wrażenie, że gdyby tytuł brzmiał „Trzy bezsilne kobiety”, byłby znacznie bliższy prawdy, choć i tak nie do końca prawdziwy, bo główną postacią drugiej części powieści jest właściwie nie Fanta, lecz jej mąż. Ona pojawia się tylko w jednej scenie - zresztą też nie osobiście, ale po drugiej stronie linii telefonicznej, zamieniając z Rudym ledwie parę powściągliwie wyartykułowanych zdań - i w myślach małżonka, krążących głównie wokół jej cech zewnętrznych.
Czego wynikiem jest ta bezsilność, trudno właściwie określić. Na pewno nie można jej odnieść wyłącznie do trudności z adaptacją kulturową, bo o ile te mogą dotyczyć pierwszych dwóch bohaterek, o tyle los Khady zostaje przypieczętowany, nim zdąży ich doświadczyć – ani do poziomu edukacji i świadomości – bo prawniczka i nauczycielka cierpią na równi z niewykształconą wieśniaczką – ani uznać, że wynika z bezwolnego podporządkowania się patriarchalnym obyczajom panującym w wielu regionach Afryki (ściśle rzecz biorąc, nie tylko Afryki, ale akurat z nią mamy w powieści do czynienia), bo przecież problem Fanty zaczyna się dopiero po opuszczeniu rodzinnych stron, w kraju, gdzie niezależność kobiet jest od dawna traktowana jako norma.
Ale jest faktem, którego istnienie autorka uświadamia czytelnikowi w sposób dość wyrazisty. I motywem, który można rozwinąć, tworząc prawdziwą literacką perełkę (patrz powieści J.C.Oates i M. Axelsson ). Otrzymana przez autorkę nagroda Goncourtów wskazywałaby, że Trzem silnym kobietom niewiele brakuje do tego miana. Jednak muszę stwierdzić, że moje wrażenia nie były aż tak entuzjastyczne, jak szacownego gremium francuskich krytyków. Nie mam zastrzeżeń do samej tematyki ani do języka powieści. Tasiemcowe, wielokrotnie złożone zdania nie przeszkadzały mi ani u Faulknera , ani u Prousta , i nie przeszkadzałyby też tu (choć w wielu miejscach ich długość oscyluje wokół 30 wersów), gdyby ich istnienie było w jakiś
sposób uzasadnione, np. przez konieczność odzwierciedlenia szczególnego sposobu wypowiadania się bohatera czy zgrupowania w jednym miejscu wielu elementów opisu. No i przede wszystkim, gdyby nie były przeładowane powtórzeniami, zwłaszcza w części II, która – niezależnie od tego, że byłaby o wiele ciekawsza, gdyby autorka przedstawiła sytuację z punktu widzenia Fanty, a nie Rudy’ego - jest straszliwie rozwleczona, zwłaszcza gdy się ją zestawi z pozostałymi dwiema, razem liczącymi mniej stron niż ona. Na przestrzeni mniej więcej dwudziestu stron trzy razy powtarza się fraza „uskrzydlone kostki/ uskrzydlone kroki”, tyleż samo razy mowa o „niedużej/ małej krótko ostrzyżonej głowie”. Nie bardzo też wiem, jaką rolę mają pełnić kilkunastozdaniowe „kontrapunkty”, wstawione pomiędzy trzy główne części powieści; osobiście odniosłam wrażenie, że ich główną funkcją jest uczynienie kompozycji bardziej oryginalną... Toteż choć doceniam inne walory utworu, postrzegam go jako znacznie słabszy od, powiedzmy, * Niebieskiego ptaka* Oates czy * Domu Augusty* Axelsson .