Carrie Bradshaw ma 17 lat i rozpoczyna właśnie ostatni rok nauki w liceum Castlebury.Ma dwie najlepsze przyjaciółki (Lali i Maggie), koleżanki i kolegów (Mysz, Walt), a także ambicje i marzenia. Rozpisany przez Candace Bushnell na ponad 300 stronic najbliższy rok nauki w liceum, będzie nie tyle czasem wytężonej pracy i ślęczenia nad podręcznikami, co raczej dość irytującym i w końcu nużącym opisem „licealnych przygód", na które składają się przede wszystkim: pogonie za chłopakami, wyznania miłości, utrata dziewictwa, odkrywanie swojej seksualności (np. chłopak Maggie okazuje się być gejem), kłótnie z przyjaciółkami i ponowne próby rozejmu, niełatwe życie z rodzicami czy – wreszcie – marzenia o dostaniu się na najlepszy college. Rzecz przede wszystkim dla ortodoksyjnych fanek „Seksu w wielkim mieście" i to tylko tych, które przeraża wizja egzaminu maturalnego, do którego trzeba będzie podejść za jakieś dwa-trzy lata. Starszym czytelniczkom polecam raczej powrót do któregoś z sześciu sezonów słynnego
serialu oraz, ewentualnie, lekturę niniejszych wypisków z nastoletnich zapisków przyszłej felietonistki „New York Star".
Należy podkreślić od razu: nie ma w tej powieści żadnej głównej bohaterki „Seksu w wielkim mieście" (oprócz Carrie oczywiście), nie ma ani słowa na temat Mirandy, Charlotty i Samanthy. Rzecz jest o Carrie „prowincjonalnej", a więc jeszcze sprzed Nowego Jorku i traktuje z jednej strony o jej młodzieńczych perypetiach miłosnych, z drugiej – początkach pisarskich, marzeniach o przyszłej karierze literackiej i pierwszych tekstach opublikowanych w gazetce szkolnej o wdzięcznej nazwie „Gałka Muszkatołowa" (sic!). Rok upływa Carrie przede wszystkim na miłości do przystojnego Sebastiana Kydda, „nowego" w klasie, który charakteryzuje się orzechowymi oczami, długimi rzęsami i „włosami rozjaśnionymi od morskiej wody i słońca". Oprócz tego Sebastian nie bardzo myśli o swojej przyszłości (jest tzw. wrogiem systemu) i jego głównym zajęciem jest zaliczanie kolejnych dziewczyn ze szczególnym uwzględnieniem dziewic, których w liceum Castlebury z każdą chwilą coraz mniej. Nie przeszkadza to oczywiście Carrie kochać
chłopaka do szaleństwa i nawet wtedy, gdy Kydd przerzuci się na jedną z jej najlepszych przyjaciółek, będzie w zaciszu domowym wzdychać do jego orzechowych oczu i długich rzęs: „Był wszystkim, czego kiedykolwiek pragnęłam. Byliśmy sobie pisani. Nigdy nie pokocham żadnego faceta tak jak kochałam jego". Przyszła felietonistka odgaduje w końcu dlaczego Sebastian uznał jej przyjaciółkę za fajniejszą od niej: „I wtedy doznaję olśnienia. Fajna równa się seks. Ona uprawia z nim seks. Poszła na całość. A ja nie chciałam".
Z czwartej strony okładki dowiedzieć się możemy, że w Dziennikach Carrie zapoznamy się z „błyskotliwymi przemyśleniami na temat kobiet, mężczyzn i związków". Oprócz epitetu „błyskotliwy" wszystko się zgadza. Na przykład takie „błyskotliwe" przemyślenie Carrie: „Bez względu na to, kim jesteśmy tutaj, w jakimś innym miejscu możemy być księżniczkami. Albo pisarkami. Albo naukowcami. Albo prezydentami". Albo takie: „Gdy chodzi o relacje towarzyskie, wszyscy przypominamy planety z własnymi systemami słonecznymi". Carrie twierdzi też, że istnieją cztery rodzaje dziewczyn: dziewczyna, która bawiła się zapałkami; dziewczyna, która otworzyła puszkę Pandory; dziewczyna, która podała jabłko Adamowi; dziewczyna, której najlepsza przyjaciółka ukradła chłopaka. Haha. Tarzam się ze śmiechu. Albo, jeśli ktoś woli, umieram od nadmiaru „błyskotliwości" powyższych myśli.Że już nie wspomnę o myślach „codziennych", których tutaj dużo więcej niż myśli „błyskotliwych", a które wyglądają na przykład tak: „Co ja sobie
wyobrażam? Dlaczego rozwścieczyłam najbardziej wpływową dziewczynę w szkole z powodu jakiegoś faceta? Bo nadarzyła się okazja, oto dlaczego. I skorzystałam z niej. Nie mogłam się powstrzymać".
Ok, nie ukrywam, że kilka razy w trakcie lektury się uśmiechnąłem, ale częstszym przypadkiem były moje wybuchy śmiechu powodowane – proszę o wybaczenie – głupotą poszczególnych postaci, błahością ich dylematów i życiowych rozterek, a także licznymi językowymi potworami, które jednak są przede wszystkim wytworami wyobraźni (i pióra/klawiatury) samej Bushnell. Nie spodziewałem się po tej lekturze nowej * Czarodziejskiej góry, ale liczyłem przynajmniej na inteligentną i autentycznie zabawną powieść popularną. Nic z tego. Banały, truizmy i błahe dialogi, nieistotne wydarzenia, kolejne bezsensowne imprezy, kolejne obiekty westchnień i myśli ostateczne w rodzaju: „jestem nikim / nic nie osiągnę / nie dostanę się do wymarzonej szkoły / już na zawsze zostanę dziewicą / nic gorszego mnie już w życiu nie spotka". Jak to w nastoletnim życiu. *Strach wspominać ówczesną głębię filozoficzną, a do dopiero nurzać się w niej przez ponad
300 stronic. Już rzeczywiście dużo lepiej pójść w ślady okrutnego Sebastiana Kydda i poszukać kolejnej dziewicy do rozkochania.
Dzienniki Carrie są naturalną i spodziewaną konsekwencją sukcesu wcześniejszych książek Bushnell i trudno się właściwie dziwić, że autorka zdecydowała się na napisanie takiego prequela, którego ekranizacja jest już zapewne przygotowywana. Może nawet za jakiś czas Candace Bushnell napisze dzienniki trzech pozostałych bohaterek „Seksu w wielkim mieście"? I prawdopodobnie będą to pozycje równie oryginalne, zajmujące i wartościowe. Ku przestrodze jeszcze inny, moim zdaniem nieświadomie autotematyczny, fragment powieści:
„ – Co sądzisz na temat Sebastiana i Lali? – pytam surowo.
- Myślę, że to licealna historia.
- To znaczy?
- To znaczy, że nie ma znaczenia. Jesteśmy w liceum. To często nieprzyjemny, ale stosunkowo krótki kawałek naszego życia. Za pięć miesięcy już nas tu nie będzie. Za pięć miesięcy nikt nie będzie się tym przejmował".
Przestałem się przejmować Dziennikami Carrie tego samego dnia, w którym skończyłem lekturę. W tym wypadku pięć miesięcy przejmowania się byłoby oznaką szaleństwa. Albo tego, że za dwa lata będę zdawał maturę.