Seks w bloku 24. Miały wybór między domem publicznym a śmiercią
Mogły się malować, palić papierosy, codziennie myć. Ustawiały się do nich kolejki. Pracowały w Auschwitz w bloku numer 24. To pierwszy budynek po lewej za bramą z napisem ”Arbeit macht Frei”. W dziesięciu obozach koncentracyjnych na terenie III Rzeszy i okupowanej Polski działały domy publiczne. Zwykły burdel w najstraszliwszej niemieckiej fabryce śmierci? Tak, ale aż do dziś nie mówiło się o tym głośno. Przeczytaj premierowo fragment książki Piotra Zychowicza - ”Niemcy”.
– Na dole stał wyznaczony więzień funkcyjny. Wręczało mu się specjalny talon o wartości dwóch obozowych marek. Taka była cena. Potem szybka kontrola weneryczna i jeżeli wszystko było w porządku, dyżurujący esesman wyznaczał odpowiedni pokój. Dostawało się numerek i szło na piętro. Każda dziewczyna miała tam swoje pomieszczenie – opowiada były więzień Auschwitz, który korzystał z obozowego domu publicznego. Dwie marki kosztowała wówczas paczka papierosów.
– Pokoje urządzone były jak w normalnym domu – ciągnie opowieść były więzień. – Łóżko, jakiś stolik, firanki. Dziewczyny były ubrane bardzo ładnie, w cywilne, przyzwoite ubrania. Nikt, kto nie spędził kilku lat za drutami, nie zrozumie, jakie wrażenie mógł wywierać na nas taki widok. Co było dalej? Jak to co? Robiło się swoje. Potem sanitariusz dezynfekował członek jakimś płynem i szło się z powrotem do baraku.
Rozkaz o powstaniu obozowych domów publicznych wydał w 1941 roku sam Heinrich Himmler. W założeniu prawo wstępu do tych przybytków miało być nagrodą za dobre sprawowanie i wytężoną pracę oraz zapobiegać homoseksualizmowi. System miał nawet swoją nazwę – Frauen, Fressen, Freiheit, czyli kobiety, żarcie i wolność. Historyk Agnieszka Weseli podkreśla jednak, że nazwa ta była często przekręcana na Fressen, Ficken, Freiheit, czyli żarcie, pieprzenie i wolność.
Z dwóch marek opłaty czterdzieści pięć fenigów miała otrzymywać prostytutka, pięć fenigów więźniarka sprawująca funkcję burdelmamy, a półtorej marki wpływało na konto nadzorującego obozy Głównego Urzędu Gospodarki i Administracji SS (WVHA). W praktyce zaś WVHA brał wszystko. Kobiety nie dostawały nic.
Ostatecznie przybytki takie powstały w dziesięciu obozach na terenie III Rzeszy i okupowanej Polski. Jeden z nich latem 1943 roku został otwarty w KL Auschwitz.
– Urządzono go w bloku numer 24, pierwszym budynku po lewej za bramą z napisem ”Arbeit macht Frei” – mówi Piotr Cywiński, dyrektor muzeum znajdującego się na terenie byłego obozu. – Pracowało w nim kilkanaście kobiet. Była nawet jedna pani, która była odpowiedzialna za cały przybytek.
Zwykły burdel w najstraszliwszej niemieckiej fabryce śmierci?
– Uważa pan, że to dziwne? Tutaj był esesman, który zdzierał z więźniów skórę ozdobioną tatuażami i robił z niej abażury. To było dopiero dziwne. W Auschwitz siedzieli ludzie z krwi i kości i działo się tutaj wszystko, co jest związane z ludzką aktywnością. Także seks.
Dom publiczny w Auschwitz otwarto latem 1943 roku.
Kobiety
Jerzy Bielecki (numer obozowy 243) przybył do Auschwitz pierwszym transportem jeszcze w czerwcu 1940 roku. Doskonale pamięta, jak otwarto dom publiczny.
– Na wszystkich zrobiło to wielkie wrażenie – opowiada. – Gdy przechodziliśmy koło tego budynku do pracy, dziewczyny wychylały się z okien. Machały do nas, posyłały nam całusy. Wyglądały bardzo ponętnie. Oczywiście chłopaki odpowiadały tym samym i wkrótce robiło się zbiegowisko.
Gdy kobiety zostały sprowadzone do bloku numer 24, wydział polityczny obozu kazał zrobić im fotografię.
– Przyszły do mnie roześmiane, rozluźnione. Bardzo ładne. Żartowały i piszczały przed obiektywem – wspomina Wilhelm Brasse (numer 3444), który w Auschwitz pracował jako fotograf. Osiem Polek i siedem Niemek. Więźniarek.
– Rozmawiałem z nimi. Były zadowolone, bo dano im nadzieję. Niemcy obiecali im, że jeśli się zgodzą na pracę w burdelu, po sześciu miesiącach wyjdą na wolność. Poza tym dostały dodatkowe racje żywnościowe, ubrania. Szybko się jednak okazało, że były to obietnice bez pokrycia. Żadnej z nich nigdy nie wypuszczono.
– To był wybór między domem publicznym a śmiercią. Wiele z tych kobiet, gdyby nie zdecydowało się na to zajęcie, skazane byłoby na natychmiastową zagładę – tłumaczy Robert Sommer, niemiecki historyk, który przygotowuje na ten temat książkę.
Udało mu się zidentyfikować 230 kobiet, które pracowały w domach publicznych na terenie obozów. Zdecydowana większość była Niemkami. Polek było czterdzieści dziewięć. Poza tym kilka Ukrainek, Białorusinki, a nawet Holenderka.
Teoretycznie, jako nieczyste rasowo, w burdelu nie mogły pracować Żydówki. Praktycznie były i kobiety tej narodowości. W samym Auschwitz pracowało kilkadziesiąt dziewcząt.
Część z nich była zawodowymi prostytutkami. Oznaczone zostały jako ASO, czyli element aspołeczny. Część jednak wcześniej z prostytucją nie miała nic wspólnego. Kobiety te zgłosiły się dobrowolnie podczas rekrutacji urządzanej w barakach. Dlaczego? Po prostu chciały przeżyć.
Znajdowały się na granicy śmierci głodowej, wyczerpane z powodu katorżniczej pracy, zawszone, brudne, bite przez kapo i strażników. Esesmani obiecywali zaś, że w bloku 24 dostaną białe pieczywo, będą mogły odpocząć i wkrótce zostaną wypuszczone na wolność. Prostytucja była sposobem na przeżycie.
Agnieszka Weseli dotarła do następującej relacji byłej więźniarki:
”Kiedyś ogłoszono, że poszukują chętnych do lekkiej pracy, ona się zgłosiła. Nie wiedząc, co to jest. Przyjął ją lekarz esesman. Kiedy ją zbadał, powiedział: Czy ty wiesz, gdzie pójdziesz? Ona mówiła: Nie, nie wiem, mówili, że do lekkiej pracy, gdzie będzie dużo chleba. Więc on jej mówił: Słuchaj, ta praca będzie polegała na tym, że będziesz miała do czynienia z mężczyznami, a poza tym jest taka rzecz, że będziesz miała przeprowadzony zabieg, który pozbawi cię możliwości macierzyństwa. Zastanów się, bo istnieje szansa przeżycia obozu, jesteś młoda, zapragniesz być matką – a wtedy to będzie już zupełnie niemożliwe. Ona mówiła: A co tam matką, matką. Ja chcę chleba”.
(red. Oświadczenie byłej więźniarki obozu Auschwitz-Birkenau Zofii Bator-Stępień, nr obozowy 37 255)
Zdarzyło się nawet, że do pracy w bloku 24 zgłosiła się dziewica...
Sytuacja kobiet, które trafiły do obozowego burdelu, rzeczywiście się poprawiała. Dostawały porcje zgodne z przydziałem esesmanów – inni więźniowie nazywali te porcje ”kurwią michą” – przyzwoitą bieliznę i ubrania. Te ostatnie pochodziły z ”Kanady”, czyli z miejsca, gdzie trafiały ubrania odebrane na rampie ludziom idącym do komór gazowych. Obozowe prostytutki mogły się malować, palić papierosy i codziennie myć.
Był to więc inny, lepszy świat i część kobiet nie ukrywała z tego powodu zadowolenia.
Z ich usług mogli korzystać tylko Aryjczycy. Żydom wstęp był surowo wzbroniony. SS nawet w domach publicznych było wierne ustawom norymberskim. Niemcy mogli spać tylko z Niemkami, a Polacy z Polkami lub innymi Słowiankami.
– Oczywiście tak było tylko w teorii – opowiada Brasse. – W praktyce więźniowie chętnie wymieniali się przyznanymi im numerkami. Szczególnie chętni na takie wymiany byli Niemcy. Polki były bowiem znacznie ładniejsze.
_Kobiety pracujące w obozowych burdelach, w przeciwieństwie do innych ofiar III Rzeszy nigdy nie doczekały się zadośćuczynienia. _
Seks na czas
Funkcjonowanie obozu zaplanowano z iście niemiecką precyzją.
– Wszystko odbywało się niemal jak na fabrycznej taśmie produkcyjnej – mówi Robert Sommer. – Każdy więzień miał dokładnie piętnaście minut. Nie mniej, nie więcej. Strażnicy podglądali przez judasza, czy wszystko odbywa się zgodnie z przepisami. Kiedy skończył się czas, rozlegał się dzwonek. Więzień ubierał się i wychodził z pokoju. W drzwiach mijał się z kolejnym ”klientem”.
Więźniowie mogli zaspokajać swoje potrzeby tylko w pozycji klasycznej. Wszelkie odstępstwa od tej zasady traktowane były przez SS – zgodnie ze zdrowym narodowosocjalistycznym światopoglądem – jako seksualne rozwydrzenie i perwersja. Musieli również przed stosunkiem zdjąć buty, żeby nie ubrudzić pościeli.
Oczywiście więźniowie starali się obchodzić przepisy i obostrzenia władz obozowych. Choćby takie jak zakaz korzystania z usług prostytutek częściej niż raz w tygodniu czy przymus posiadania talonu.
– Nie wszyscy mogli otrzymać talony wstępu. Dlatego chłopaki kombinowali – wspomina Jerzy Bielecki. – Wszystkie okna na tyłach bloku 24 zostały zaślepione. Ale ludzie oczywiście znajdowali sposoby, żeby odgiąć deski i dostać się do środka. Pewnego razu kilku kapo, Polacy i Niemcy, wynalazło skądś długi sznur. Przerzucili go między budynkami i w ten sposób dostali się do obozowego puffu (burdelu). Ktoś jednak o tym doniósł i SS zrobiło na nich zasadzkę. Pamiętam, że dostali po dwadzieścia pięć batów na tyłek.
W domu publicznym nakryto przebywającego tam nielegalnie głównego pisarza obozowego, a raz nawet głównego kucharza.
– Esesmani mieli ścisły zakaz korzystania z usług więźniarek. Ale oczywiście i oni potajemnie zakradali się do dziewczyn – relacjonuje Wilhelm Brasse.
Na parterze bloku 24 była kancelaria, w której załatwiało się formalności. A na górze szereg małych pokoików. Dom publiczny działał dwie–trzy godziny dziennie, po wieczornym apelu. W niedzielę nieco dłużej. Dziennie przez blok 24 w Auschwitz przewijało się od kilku do 150 więźniów. Oznacza to, że kobiety musiały czasami uprawiać seks nawet z ośmioma mężczyznami w ciągu kilku godzin. Wtedy przed pokojami tworzyły się kolejki.
Mężczyźni
Kim byli więźniowie, którzy chodzili do domów publicznych SS?
– Przepustka do takiego specjalnego bloku była formą nagrody. A więc w dużej mierze klientami byli więźniowie dobrze żyjący z władzami obozowymi. Funkcyjni, kapo, konfidenci – opowiada były więzień Auschwitz Józef Stós (numer obozowy 752). A najbardziej uprzywilejowani byli oczywiście więźniowie niemieccy. – To Niemcy tam łazili – zapewnia Stós. – Żaden szanujący się Polak nigdy by się tym nie zhańbił. Uważaliśmy się za więźniów politycznych, którzy są przetrzymywani bezprawnie i cierpią za ojczyznę! Korzystanie z takiego przybytku zafundowanego nam przez wroga uwłaczałoby naszej godności. Traktowaliśmy to jako obrzydliwość.
Józef Stós (numer obozowy 752) były więzień Auschwitz.
Inni świadkowie argumentują, że wielu więźniów było tak wycieńczonych katorżniczą pracą i głodowymi racjami żywnościowymi, że nie w głowie im były wizyty w burdelu.
– Nieprawda! Chodzili wszyscy. I Polacy, i Niemcy – mówi jednak więzień Auschwitz, który kilkakrotnie bywał w bloku 24. – To teraz, po latach, byli więźniowie się tego wypierają, bo uważają, że tak wypada. Wstydzą się przyznać, że korzystali z niemieckiego puffu. Wtedy było inaczej. Człowiek, który od kilku lat siedzi za drutami, nie myśli o ojczyźnie. Zastanawia się, czy następnego dnia jeszcze będzie żył. A skoro tak, to korzysta z każdej okazji, żeby się zabawić.
Według zachowanych relacji przed obozowym puffem codziennie wieczorem zbierały się gęste tłumy więźniów, którzy – mimo braku talonów – próbowali się jakoś dostać do środka. Zdarzało się, że pod oknami bloku 24 wystawało po sześciuset mężczyzn w pasiakach. Esesmani musieli rozpędzać ich pałkami. A mimo to następnego dnia mężczyźni wracali. Ten, kto zdobył dwumarkowy talon, uznawany był w Auschwitz za szczęściarza.
W koszmarze bloku 24 rodziły się nawet uczucia.
– Jeden z moich kolegów, Polak, pracował w obozowej straży ogniowej. Wszystkie zarobione pieniądze wydawał na wizyty u jednej z dziewcząt, Irki. Zakochał się. Po wojnie podobno wzięli ślub i razem wyjechali do Kanady czy Australii – opowiada Jerzy Bielecki.
W obozach na terenie Rzeszy pierwszeństwo w korzystaniu z puffów również mieli funkcyjni.
– Najbardziej uprzywilejowanymi więźniami, którzy szli na daleko idącą kolaborację z zarządem obozu, byli niemieccy komuniści. I to oni byli najczęstszymi gośćmi w domach publicznych – mówi Insa Eschebach, dyrektor muzeum na terenie byłego obozu kobiecego w Ravensbrück, skąd rekrutowano do owych puffów dużą część kobiet.
Zmowa milczenia
Przez dziesięciolecia obozowe domy publiczne były tematem, o którym nie mówiło się głośno. Oczywiście w naukowej literaturze przedmiotu, a szczególnie we wspomnieniach więźniów, pojawiały się wzmianki na ten temat. Mówiono i pisano jednak o tych przybytkach z zażenowaniem. Tak jakby poważnym historykom nie wypadało zajmować się tą sprawą. Sytuacja jednak powoli się zmienia. Sprawę bada kilku niemieckich historyków, a w byłym obozie w Ravensbrück otwarto nawet wystawę poświęconą puffom.
– Jeszcze nigdy żadna ekspozycja nie cieszyła się takim zainteresowaniem – opowiada Insa Eschebach, która ją zorganizowała. – Większość ludzi jest zaskoczona i zszokowana, że coś takiego działo się w obozach. Ta sprawa w ogóle nie istniała w świadomości społecznej.
Władze III Rzeszy zadbały o to, żeby utrzymać ów proceder w tajemnicy przed opinią publiczną. Specjalna dyrektywa wydana przez SS surowo zabraniała pokazywania ”bloków specjalnych” niemieckim gościom – przedstawicielom administracji cywilnej czy wojskowym – wizytującym obóz.
– Najgorsze jest to, że dyrektywa ta przetrwała III Rzeszę – mówi Eschebach. – W RFN obowiązywała jeszcze długo po wojnie. Turystom nie wolno było pokazywać bloków, w których znajdowały się domy publiczne, ani o nich opowiadać.
– Dlaczego?
– Bo seks i Zagłada to nie są tematy, które do siebie pasują. Byli więźniowie nie dziwią się, że wokół domów publicznych przez długie lata panowała zmowa milczenia. – A kto niby miał o tym mówić? Kto miał się publicznie skarżyć? – pyta z przekąsem Wilhelm Brasse. – Dziewczyny wstydziły się, że tam pracowały, a byli więźniowie – że tam chodzili. To mogłoby zaszkodzić ich martyrologii.
Po co?
Oficjalnie obozy funkcjonowały po to, aby zmotywować więźniów do wydajniejszej pracy.
– Były elementem tego straszliwego systemu. SS zależało na jak największej efektywności podlegających mu placówek. Posuwano się więc do wszystkiego, nawet najbardziej bezwzględnych metod, żeby skłonić więźniów do zwiększenia wysiłków. Domy publiczne były jedną z nich – tłumaczy Christa Paul, niemiecka pisarka, autorka książki o państwowych burdelach w III Rzeszy.
Niektórzy więźniowie uznawali jednak budowę ”bloków specjalnych” za kolejną szykanę.
– Nie ma się co łudzić. Obozowe domy publiczne nie były gestem humanitaryzmu ze strony Niemców. Umieszczając je w obozie, nasi oprawcy chcieli nas upokorzyć, skłócić – tłumaczy Jerzy Bielecki. – Wyrugować z nas wyższe uczucia i sprowadzić do roli zwierząt, które harują tylko po to, by zaspokoić swe pierwotne instynkty.
Podobnego zdania jest Józef Stós:
– Niemcy chcieli nas w ten sposób zdemoralizować. Ja konsekwentnie, choć nie było to łatwe, odmawiałem pójścia do bloku 24. Któregoś dnia nasz kapo stracił cierpliwość i zagroził mi, że jak sam tam nie pójdę, to wyśle mnie siłą. Ja się jednak nie dałem.
Bielecki dodaje z kolei, że domy publiczne były przeznaczone również dla świata zewnętrznego:
– Od czasu do czasu do Auschwitz przyjeżdżali różni ludzie. A to Czerwony Krzyż, a to jakiś przedstawiciel państw neutralnych. Niemcy mogli im wtedy powiedzieć: Zobaczcie, jak ci więźniowie mają tu dobrze, nawet burdel im zbudowaliśmy.
Profesor Józef Szajna (numer obozowy 18729):
– To nie był żaden przypadek, żadne odstępstwo od reguły. Burdele były elementem niemieckiego planu dręczenia więźniów. Ktoś, kto uzna, że blok 24 był jakimś podarowanym więźniom luksusem, po prostu nie zna Auschwitz. Chodziło o upodlenie ludzi. To kolejny przykład niemieckiego cynizmu i perfidii. Obozowe burdele nie są żadną sensacją, to tylko kolejna zbrodnia narodowego socjalizmu.
Ludzkie wraki
Największymi ofiarami tej zbrodni były pracujące w domach publicznych kobiety. SS nie przejmowało się specjalnie ich zdrowiem i bezpieczeństwem. Więźniom nie rozdawano prezerwatyw, często więc zachodziły w ciążę. Wtedy poddawano je rutynowym aborcjom, nie we wszystkich obozach bowiem prostytutki sterylizowano.
Aborcje przeprowadzali w prymitywnych warunkach obozowi lekarze. W efekcie bardzo często kobiety były nieodwracalnie okaleczane. Brutalnie obchodzono się z nimi, również gdy zarażały się od więźniów chorobami. Błyskawiczne leczenie i z powrotem do pracy. I tak w kółko przez kilka lat. Nietrudno się domyślić, jaki wpływ miało to na ich zdrowie.
– Znamy relację na temat tego, w jakim stanie znajdowały się te kobiety po wyzwoleniu obozów – mówi Robert Sommer. – To były ludzkie wraki. Zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym.
Christa Paul, pisząc swoją książkę, dotarła do dwóch byłych obozowych prostytutek.
– Nawet po kilkudziesięciu latach było im trudno o tym mówić – opowiada. – To, co robiły w obozie, odcisnęło na nich poważne piętno. Po wojnie miały problemy z ułożeniem sobie życia. Żadna nie miała dzieci. Borykały się z traumą. To naprawdę było dla nich tragiczne doświadczenie.
Po wojnie część kobiet przełamała wstyd i wystąpiła o odszkodowania za pracę przymusową. Władze powojennych Niemiec uznały jednak, że ze względu na ”ochotniczy charakter ich obozowego zajęcia” pieniądze im się nie należą. W przeciwieństwie do innych ofiar III Rzeszy nigdy nie doczekały się zadośćuczynienia. Większość zresztą i tak nie chciała mówić o swoich doświadczeniach.
– Kilka lat po wojnie przypadkowo spotkałem jedną z nich w tramwaju w Warszawie – opowiada Wilhelm Brasse. – Piękna, bardzo elegancko ubrana. Była w towarzystwie. Ona też mnie poznała. Zbladła i po chwili położyła wskazujący palec na ustach. Spełniłem jej wolę: nie podszedłem i odwróciłem twarz do okna.
_Znacznie rozszerzona wersja artykułu, który ukazał się w ”Rzeczpospolitej” 20 lipca 2007 roku _
Piotr Zychowicz jest publicystą historycznym. Pisze o II wojnie światowej, zbrodniach bolszewizmu i geopolityce europejskiej XX wieku. W swoich koncepcjach nawiązuje do idei Józefa Mackiewicza, Władysława Studnickiego, Stanisława Cata-Mackiewicza oraz Adolfa Bocheńskiego. Był dziennikarzem ”Rzeczpospolitej” i tygodnika ”Uważam Rze” oraz zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika ”Uważam Rze Historia”. Obecnie jest redaktorem naczelnym miesięcznika ”Historia Do Rzeczy”. Absolwent Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego.
”Niemcy”, Piotr Zychowicz, Wydawnictwo Rebis