Największy średniowieczny skarb w Polsce. Jest wart ponad 300 mln zł. Nigdy nie odnaleziono czegoś podobnego
Skarb, jaki u schyłku PRL odnaleziono w Środzie Śląskiej, jest tak niezwykły, że aż trudno uwierzyć w jego prawdziwość. Składają się na niego złota biżuteria, srebrne i złote monety, a nawet… najprawdziwsza korona królewska. Wszystko to wyceniono na 75 mln dol., choć pod względem naukowym znalezisko jest bezcenne.
Jednak najbardziej niesamowita jest historia odkrycia skarbu i rażących zaniedbań, do jakich wówczas doszło. 8 czerwca 1985 r. robotnicy przystąpili do kopania dołów pod fundamenty centrali telefonicznej w Środzie Śląskiej przy ulicy Daszyńskiego 14. Nikt nie zawracał sobie głowy zezwoleniami czy nadzorami archeologicznymi, a kiedy łopata koparki rozbiła dzban, z którego wysypały się monety, robotnicy i gapie rzucili się, by je wyzbierać.
Jedynie operator koparki Ryszard Widurski nie stracił głowy i przytomnie zaczął zbierać do wiadra, co się dało. Ale potem było tylko gorzej: na miejsce odkrycia nie udało się ściągnąć nikogo kompetentnego (dyrektor muzeum regionalnego był akurat nieobecny), więc przez całą noc w wykopie grasowali rabusie.
Gdy następnego dnia przyjechał dyrektor Muzeum Archeologicznego we Wrocławiu, udało się znaleźć jedynie pięć kolejnych monet, po czym zezwolono na kontynuowanie prac budowlanych.
Komisja przeliczyła monety (było ich około trzech i pół tysiąca) i wywiozła do Wrocławia. Tam okazało się, że większość z nich to srebrne grosze praskie z pierwszej połowy XIV stulecia: 98 sztuk monet Wacława II Przemyślidy i grosze Karola IV Luksemburskiego, a także kilka monet Fryderyka II Poważnego, margrabiego Miśni.
W drodze między Środą a Wrocławiem znikło 51 monet, ale to i tak niewiele w porównaniu z tym, ile zostało w kieszeniach miejscowych rabusiów, którzy przez kilka kolejnych dni pili piwo za praskie grosze i płacili nimi na targu za ziemniaki. Jedyny "naukowy" ślad, jaki pozostał po znalezisku, to schematyczny plan miejsca odnalezienia garnka, naszkicowany na kartce przez urzędnika.
ZOBACZ TEŻ: Pies wytropił skarb na Dolnym Śląsku. Określono wartość sensacyjnego odkrycia
Powtórka historii
Aż trudno sobie wyobrazić, że 24 maja 1988 r. doszło do powtórki z rozrywki. Na terenie parceli przy ulicy Daszyńskiego 12 przystąpiono bowiem do rozbiórki zabytkowej kamienicy z gotyckimi piwnicami — bez nadzoru archeologicznego, chociaż zalecił go konserwator.
Znów łyżka koparki, którą kierował ten sam operator, zahaczyła o garnek i powtórnie do rowu wskoczyli robotnicy i gapie, by wybierać monety.
Ponieważ rozniosła się wieść, że natrafiono na złoto, tym razem na miejscu szybciej pojawili się pracownicy miejscowego muzeum, dzięki czemu w ręce władz trafiło około 800 srebrnych monet i kilka złotych florenów, ale i tym razem na mieście balowano za średniowieczne grosze. I znów podjęto fatalną decyzję o kontynuacji prac bez badań oraz o wyrzuceniu gruzów z wykopu na wysypisko śmieci przy miejskim ośrodku sportu i rekreacji.
Gdy następnego dnia do Środy Śląskiej dotarli wojewódzcy konserwatorzy, dół był wyczyszczony. Ponownie skreślono orientacyjny rysunek, zaznaczając przypuszczalne miejsce znalezienia garnka, i tyle. W tym czasie środzianie już przeszukiwali wysypisko, na którym znajdowali złoto.
Na wieść o tym zaczęto "oficjalne" poszukiwania z udziałem dzieci z miejscowej szkoły (znalazły 54 grosze praskie i złotą zausznicę, ale część łupów brały do kieszeni) oraz elewów ze szkoły milicyjnej (znaleźli około 700 monet i dwa złote floreny).
Plotki o złocie i wielki rabunek
Ponieważ krążyły plotki o złotych broszach, pierścieniach, kwiatonach i orłach z cesarskiej korony, władze postanowiły odzyskać utracone części skarbu. W ramach akcji o kryptonimie "Korona" namawiano do oddania zagrabionych skarbów, grożono wyrokami za przywłaszczenie mienia lub paserstwo i przeszukiwano mieszkania podejrzanych.
Szło to opornie i dopiero w sierpniu, gdy ówczesny minister kultury i sztuki profesor Aleksander Krawczuk ogłosił, że zwracający otrzymają trzykrotną wartość rynkową kruszcu, z którego wykonany jest zabytkowy przedmiot, zgłosiło się kilkanaście osób (jedna z nich za element korony i złotą broszę zainkasowała 10 mln starych zł).
Nie wszystko zwrócono, bo jeden z brakujących orzełków odnalazł się dopiero w 1997 r., a kolejny, wraz z kwiatonem, w 2005 r. Nadal brakuje dwóch orłów, ale zapewne nie tylko ich.
Tajemnica skarbu średzkiego
Badacze od początku zachodzili w głowę, do kogo mógł należeć skarb ze złotą koroną segmentową i dlaczego trafił do prowincjonalnej Środy Śląskiej.
Co prawda miasteczko zasłynęło tym, że w 1235 r. powstała dla niego zmodyfikowana wersja popularnego na ziemiach Piastów prawa magdeburskiego, zwana średzką, ale to wszystko. Przypuszczano, że znajdowała się tam wczesnopiastowska osada targowa, ale z najnowszych badań archeologa Grzegorza Borkowskiego wynika, że Henryk Brodaty lokował miasto w 1223 r. na surowym korzeniu, najprawdopodobniej po to, by mieć się gdzie zatrzymywać podczas podróży z Legnicy do Wrocławia.
Miasto na szlaku handlowym, z zamkiem, kościołem św. Andrzeja i klasztorem Franciszkanów, miało potencjał, zapewne dlatego sprowadzili się do niego Żydzi. W 1341 r. król Jan Luksemburski nakazał wznieść za ściągane od nich podatki mury wokół Środy. Zapewne składał się na nie też przyszły właściciel skarbu, zamożny Mojżesz.
Na jego ślad wpadł historyk Reiner Sachs z uniwersytetu w Münsterze, znajdując umowę, jaką podpisał z nim król Karol IV Luksemburski 3 września 1348 r. W zamian za pożyczkę Mojżesz otrzymał w zastaw nie tylko królewskie klejnoty, ale też trzyletnie prawo pobytu na Śląsku i zwolnienie od podatku.
Wiadomo, że król się zadłużył, ponieważ potrzebował gotówki przeznaczonej na starania o koronę cesarską, i najpewniej jego doradca, kanclerz i biskup Jan ze Środy, zasugerował mu, by po pożyczkę zwrócił się do pochodzącego z jego rodzinnego miasteczka Mojżesza.
Do kogo należała korona?
Jako że segmentowa korona należała do kobiety, wśród kandydatek wytypowanych przez badaczy znalazła się m.in. św. Jadwiga Śląska, żona Henryka Brodatego, ale Reiner Sachs za najbardziej prawdopodobną uznał Blankę de Valois, żonę Karola IV, która zmarła na miesiąc przed podpisaniem umowy ze średzkim Żydem.
Niestety, nadal nie jest jasne, czy królowa przywiozła koronę w wianie, czy klejnot był już w skarbcu praskim wcześniej. Pewne cechy stylistyczne wskazują na warsztaty sycylijskie i paryskie, co pasowałoby do pochodzącej z Francji i mającej powiązania rodzinne z Sycylią Blanki. Ale nie można wykluczyć, że klejnot wykonano wcześniej dla czeskich królowych, na przykład Elżbiety Przemyślidki (1292–1330), żony Jana Luksemburskiego i matki Karola IV, bądź Elżbiety Ryksy (1288–1335), połowicy Wacława II Przemyślidy.
Przeprowadzone w ostatnich latach fizykochemicznie analizy 193 kamieni z korony wykazały, że kilkadziesiąt z nich zostało pierwotnie źle zidentyfikowanych. Spinele i ametysty okazały się granatami ze złóż czeskich oraz nie najlepszej jakości szafirami z Alp Salzburskich, a chryzopraz pochodzi z kopalni w Szklarach.
Badania gemmologiczne potwierdzają teorię, że korona została wykonana (a przynajmniej była naprawiana) w jakimś lokalnym warsztacie. Jacek Witecki, kurator z Muzeum Narodowego we Wrocławiu, zwraca uwagę, że orły mogą odnosić się do herbu Przemyślidów, ale fakt, że trzymają w dziobach pierścienie, czynił z nich symbol dobrej wróżby, co pasuje do koron ślubnych.
Tak czy inaczej, korona nie przyniosła szczęścia ani ostatniemu właścicielowi, który mógł zginąć podczas pogromu w Środzie w 1362 r., ani miastu, które po okresie prosperity w XIV w. przestało się rozwijać.
Największy średniowieczny skarb w Polsce
Dziś depozyt ze Środy Śląskiej jest uważany za największy średniowieczny skarb w Polsce i jeden z najważniejszych, jakie odkryto w XX w. w Europie.
Składa się nie tylko ze scalonej segmentowej złotej korony, ceremonialnej zapony królewskiej (klamry używanej do spinania płaszcza) z kameą z orłem, dwóch par zawieszek, zapinki z figurą ptaka, trzech pierścieni i złotej taśmy zdobniczej, lecz także 7441 srebrnych monet (znaleziska z 1985 i 1988 r.) oraz czterdziestu złotych.
Wśród tych ostatnich są floreny Ludwika I Wielkiego z lat 1342–1353 oraz floren Albrechta II z około 1350 r., który stanowi najpóźniejszy element skarbu, pozwalający datować moment, gdy trafił do skrytki w piwnicy. Wiele pytań pozostaje jednak bez odpowiedzi, jak choćby to, czy skarb z 1985 r. należy łączyć ze skarbem znalezionym trzy lata później.
Numizmatycy twierdzą, że monety pochodzą z tego samego źródła i są jednoczasowe, ale przecież garnki były schowane w odległości kilkunastu metrów od siebie, na dwóch różnych parcelach, więc mogły mieć różnych właścicieli. Ponieważ jednak kontekstu, w jakim je znaleziono, nie da się zrekonstruować, a rozkradzione monety ze skarbów zostały wymieszane, nigdy się tego nie dowiemy.
Agnieszka Krzemińska - dziennikarka od wielu lat związana z działem naukowym tygodnika "Polityka". Autorka książek "Miłość w starożytnym Egipcie, Dawniej ludzie żyli w brudzie oraz Grody, garnki i uczeni".