Pamiętam, jak dwa lata temu trudno było uwierzyć w wiadomość o śmierci prof. Andrzeja Szczeklika. Dzisiaj, gdy trzymam w ręku wywiad-rzekę z nim, myślę o tym, jak ciągle trudno w to uwierzyć.
„Słuch absolutny” prowokuje do zadawania sobie pytań. Kim jest dziś inteligent? Co czyta? Czy w jego domu – jak w tym z „Ości” Karpowicza – „na najwyższej półce, do której już się nie sięga, stoją Dostojewski i Conrad. Pisarze odpowiadający na pytania, których już nie ma”? Czy nie zapomniał, że powinien świat kształtować, przeobrażać, a nie dostosowywać się do niego? Przed jakimi pytaniami ucieka? Jakie idee go rozpalają?
W Krakowie przez kilkadziesiąt lat mówiło się, że jeśli jest lekarz, który potrafi wyprowadzić pacjenta z sytuacji, zdawałoby się, beznadziejnej, to jest nim prof. Szczeklik. Nie przez przypadek trafili do niego: Miłosz, Szymborska, Tischner, Havel, Lem czy Mrożek. Ale mówiło się o profesorze także w kontekście znajomości sztuki zgoła innej.
Wrażenie nie mniejsze od tego, że habilitował się przed trzydziestką, robiło jego zainteresowanie mitologią, alchemią i malarstwem. To, że czytał wiersze Brodskiego, powieści Coetzee’go czy Ishiguro, zanim zostały przełożone na język polski. Że grywał na fortepianie w Piwnicy pod Baranami. No i jeszcze ta fascynacja szamanizmem... („koncept lekarza, który za duszą chorego udaje się w zaświaty, żeby ją ściągnąć z powrotem, to dla medyka fantastyczny pomysł” – mówił).
Jerzy Illg, który na kilka miesiący przed śmiercią Szczeklika nagrał z nim kilkanaście godzin rozmów, zauważa: „Dla wszystkich, którzy znali go bliżej czy choćby zetknęli się z nim przelotnie, pozostanie niepojętą zagadką, jak potrafił łączyć wszystkie swoje zajęcia: kierowanie kliniką (i użeranie się z urzędnikami szpitalnej administracji), pracę naukową (był najczęściej cytowanym za granicą polskim uczonym), starania o granty i aparaturę, światowe kongresy i wykłady, aktywną działalność w PAU, członkostwo w Papieskiej Akademii Nauk, rozległe lektury, twórczość literacką (książki, eseje pisane do kolejnych numerów >Zeszytów Literackich<, wieloletnia praca nad pomnikowym podręcznikiem chorób wewnętrznych, po jego śmierci nazwanym po prostu Interną Szczeklika). W jaki sposób znajdował ponadto czas na występy w Piwnicy pod Baranami, wyjazdy na narty, spotkania z przyjaciółmi - przede wszystkim jednak doglądanie pacjentów, których odwiedzał czasem kilkakrotnie: wczesnym rankiem, jeszcze przed odprawą, w ciągu
dnia i nierzadko jeszcze wieczorem?”
Czytałam wstęp do książki „Słuch absolutny” i znów myślałam o tym, że o zmarłych, w dodatku tych, którzy byli nam bliscy, pisze się najtrudniej. Z jednej strony narażając się na zarzut, że – choćby bohater był rzeczywiście ulepiony z najszlachetniejszego kruszcu – się go ucukrowało, nie dokopało do wystarszającej ilości wstydliwych faktów, które przecież każdy w swoim życiorysie ma. Z drugiej, że się zbeszcześciło pamięć o kimś, rzuciło jak hiena na człowieka, który do najbardziej nawet nieprawdziwych informacji już się nie odniesie, wszak nie żyje.
Miałam przyjemność znać prof. Andrzeja Szczeklika i wiem, jakiej klasy był inteligentem. A mimo to w trakcie lektury odniosłam wrażenie, że we wstępie do „Słuchu absolutnego” Jerzy Illg użył zbyt wielu przymiotników. Wydały mi się zbyteczne, bo rozmowa przelana na papier, podobnie jak dokonania naukowca, przemawiają same - wystarczająco mocno. Starałam się jednak nie zapominać o tym, że najtrudniej pisze się, kiedy chce się za wszelką cenę ocalić od zapomnienia kawałek świata, który odchodzi.
Illga najbardziej ciekawi, dzięki czemu stajemy się tym, kim jesteśmy? Pyta więc Szczeklika o rodzinny dom, lektury i mistrzów. Ten chętnie opowiada mu też o sile poezji i naukowych eksperymentach, wspomina noce przegadane z Piotrem Skrzyneckim, zieloną wódkę pitą z irlandzkim noblistą Seamusem Heaneyem w polskich górach i taniec z księżną Japonii w... Piwnicy pod Baranami. Wyjaśnia, skąd wziął się pomysł na postawienie przed II Katedrą Chorób Wewnętrznych UJ rzeźby przedstawiającej parę akrobatów, którzy balansują na granicy dwóch światów - jak lekarze. Mówi też o momentach, gdy w zespole dominuje uczucie przegranej. I o tym, co pozwala się dźwigać.
Tematem dominującym w tym tomie, co oczywiste, jest fascynacja rozwojem medycyny. Dwa inne jednak są tu też mocno obecne. Pierwszy – patriotyzm. Jak powinien się przejawiać? Dlaczego stał się demodé, zaczął być wyśmiewany? Illg wypytuje, jak to było, gdy w latach 60. zaproponowano Szczeklikowi asystenturę na University of Pennsylvania w Filadelfii. I kiedy wybuchła Solidarność.
Innym tematem, który powraca w „Słuchu absolutnym” jest tęsknota lekarza za... karierą pianisty. Dla mnie poruszające było to wyznanie: „Przez dłuższy czas miałem jakiś (...) nie uraz – to za dużo powiedziane, nie kompleks, ale było coś takiego we mnie... Myślałem sobie, że to jest jakaś słabość mojej konstrukcji, niedostatek, albo beznadziejność w ogóle, że ja nie wybrałem swojej drogi, tylko poszedłem śladami ojca, w sensie zawodowym”. Wyrzucał sobie, że być może zabrakło mu odwagi, że może powinien wybrać muzykę. Wiele lat później przeczytał zdanie Hipokratesa: „A jeślibyś miał syna, to poślij go tylko na medycynę, bo piękniejszego zawodu nie ma”. I już wiedział, czy Hipokrates miał rację...
Wywiad-rzeka stwarza między jego bohaterem a czytelnikiem taką bliskość, jakby właśnie rozmawiali przy kawie. To jest rzecz nie do przecenienia. Mimo że „Słuch absolutny” ma niemal trzysta stron, widać o ilu sprawach profesor już nie zdążył opowiedzieć... A chciałoby się z nim spędzić na tej kawie więcej czasu.
Choć rynek zalewają byle jakie, robione naprędce książkowe wywiady z celebrytami, którzy silą się na pseudofilozofię, jestem przekonana, że wywiad-rzeka jest formą, którą można podnieść do rangi najwyższej sztuki. Tu pulsuje życie, tu czuć najmocniej wątpliwości, dylematy i zachwyty bohatera. Tu najłatwiej zrozumieć jego motywacje. Czasem zmądrzeć dzięki niemu. Jeden warunek jednak: bohater – czy ma lat czterdzieści czy osiemdziesiąt – musi mieć głód życia, pasję, nieustanną chęć rozwoju; natomiast dziennikarz powinien być znakomicie przygotowany. Niedokończony wywiad-rzeka z Andrzejem Szczeklikiem pokazuje, czym ta forma może być. Gdyby się na tę rozmowę nie zgodził, może nigdy nie zrozumiałabym, ile w medycynie jest miejsca dla muzyki. I metafizyki.