Przypływ mistrzostwa
Trudno pisać o poezji, trudniej jeszcze pisać o poezji kogoś, kogo się zna i lubi bądź zna i nie lubi – zawsze istnieje wtedy pewne ryzyko, że przemawia nie gust recenzenta, ale jego osobiste sympatie lub antypatie.
Trudno pisać o poezji, trudniej jeszcze pisać o poezji kogoś, kogo się zna i lubi bądź zna i nie lubi – zawsze istnieje wtedy pewne ryzyko, że przemawia nie gust recenzenta, ale jego osobiste sympatie lub antypatie: wspomnienia jakiegoś szczególnie uroczego wieczoru, spędzonego na spijaniu nalewek i dyskutowaniu o literaturze albo wspomnienie jakiegoś szczególnie nieprzyjemnego popołudnia, spędzonego na utarczkach i pyskówkach może się położyć może niezasłużonym cieniem lub niezasłużonym światłem na omawianej powieści czy tomiku. Byłoby niesprawiedliwością, gdybym recenzował książkę Macieja Woźniaka dlatego, że znam go od lat i z niejaką dumą mogę się nazywać jego przyjacielem; ale byłoby taką samą niesprawiedliwością, gdybym z powodu tej przyjaźni książki nie zrecenzował, bo byłaby to decyzja tak samo pozaliteracka i z sufitu wzięta, co tamta.
Wiersze Macieja Woźniaka pozostają nieco na uboczu – na uboczu głównego obiegu literackiego (jeśli w ogóle można o czymś takim mówić w przypadku poezji), na uboczu nominacji i nagród; trochę w tym pewnie kwestia niefartu, a trochę – osobowości poety, który, zaszyty pod Płockiem w małym domu z ogrodem, o krok od Wisły, zagrzebany w „sprawach drobnych” nie zabiega o poklask, nie rzuca się rejtanem pod nogi recenzentom ani nie próbuje wcisnąć się z wywiadem do kolorowych czasopism.
Po młodzieńczym Srebrnym ołówku i tomie wierszy muzycznych Iluminacje. Zaćmienia. Szarość Woźniak opublikował dwie książki w zacnej skądinąd (i ponoć już świętej pamięci) serii Nowa Poezja Polska prowadzonej przez Romana Honeta i Grzegorza Nurka z wydawnictwa Zielona Sowa – owa seria, towarzysząca czasopismu Studium, była miejscem startu wielu znakomitych poetów młodego pokolenia; kładziono tam jednak nacisk raczej na redakcję (bardzo rzetelną, trzeba przyznać) a nie na promocję. Dopiero z perspektywy widać, że ukazały się tam ważne tomy Kobierskiego, Różyckiego, Tkaczyszyna-Dyckiego, Wajs, które z początku przechodziły bez echa czy z echem zbyt słabym, a to za sprawą wadliwej machiny promocyjnej wydawnictwa. Nic więc dziwnego, że Obie strony światła i Wszystko jest cudze również nie wzbudziły sensacji. Teraz, kiedy Maciej Woźniak wydał swój najnowszy tomik, Iluzjon, w znanym z wybredności i ogólnego krakówkowego kręcenia noskiem Wydawnictwie Literackim, które poniżej Miłosza, Wojtyły, Zagajewskiego,
Poświatowskiej i Lipskiej właściwie nie schodzi, jest może nadzieja, że ta poezja dotrze wreszcie do szerszej publiczności.
A jest z czym docierać: Iluzjon to książka znakomita, począwszy od słów i fraz, przez strofy i wiersze, a na zamyśle całości skończywszy. W czasach, w których poeci wrzucają do tomiku-worka wiersze jak popadnie i dociskają kolanem, rzadko zdarza się dzieło tak pięknie zakomponowane – co o tyle nie dziwi, że Woźniak oprócz bycia poetą jest jeszcze krytykiem muzycznym (publikującym recenzje m.in. w Studium i Tygodniku Powszechnym) i wyczucie melodii ma ogromne. Cały Iluzjon ułożony jest w cykl roczny – począwszy od zimowych obrazów z pętli autobusowej w Proboszczewicach, przez Luty, spacer na Kępę, Wiersz przed Wielkanocą, i tak dalej, i tak dalej, aż po króciutki Grudzień, szron na ścieżkach. Czasem nazwy miesięcy pojawiają się w tytułach, czasem schodzą niżej, między wersy, czasem wreszcie tylko jakiś szczegół mówi nam, że w kalendarzu tomu przeskoczyła kolejna zapadka. Raz są to „zdjęcia” najbliższych okolic: zakola Wisły, pobliskiej cukrowni, wnętrza domu o świcie, kiedy indziej dalekie wyprawy w czas i
przestrzeń: Kierkegaard w Kopenhadze wiosną 1843, Chopin odjeżdżający z Warszawy w listopadzie 1830 roku, Josef Szigeti dający koncert w Waszyngtonie w kwietniu 1940 roku.
Rok Iluzjonu to niespieszna, głęboka opowieść o przemianach: rodzeniu się, obumieraniu, rozpadzie i ponownym rodzeniu. O tym, że każda miłość podszyta jest śmiercią. Że jeśli sztuka jest rzeczywiście paliatywem, to działa krótko. Że nawet jeśli nie rozdziobią nas kruki i wrony, to poradzą sobie z nami wolne rodniki i mijające sekundy. A wszystko to rozpisane na kolejne wiersze z poruszającą wnikliwością.
Jeśli bowiem natura, to nie byle landszaft, ale precyzja japońskiego kaligrafa (od źdźbła, od bąbelka wody) połączona z rozmachem impresjonisty (po odległy brzeg za bezmiarem mgły); jeśli kultura, to nie tanie nawiązania, tylko głęboka znajomość i doświadczenie (Szigetiego, Sexton, van Gogha, Eschera; ba, Ronaldinha nawet, który też jawi się tu jako artysta). I ogromna precyzja. Mistrzostwo Woźniaka widać bowiem również w wielkiej sprawności i różnorodności formalnej tych tekstów: mamy zatem w Iluzjonie obok wierszy białych wiersze rymowane sekretnie, w środku wersów, niewidocznie niemal (ale przecież słyszalnie), mamy dystychy, mniej lub bardziej regularne sonety, mamy villanellę i pantum – i nie chodzi tu o efekciarską żonglerkę i popisywanie się umiejętnościami; chodzi o oddawanie treści możliwie najodpowiedniejszą formą: Głód, opowieść o nieustannym niespełnieniu, zamyka się w nachalnej, repetytywnej foremce villanelli; Cekanowo o rozbieraniu i budowaniu na nowo z tych samych cegieł to oczywiście pantum;
forma i treść, dwie strony tej samej monety, są zespolone ze sobą jak najciaśniej. I jak najdoskonalej.
Ale Woźniak to nie apolliński klasycysta. Dionizosa tu całkiem sporo: w dzikich metaforach, wybujałych porównaniach; klarowność splata się z niejasnością, dokładne rymy z rozpuszczonymi wersami, eleganckim frazom towarzyszą fragmenty chropawe i trudne. To właśnie, jak sądzę, w równowadze między tym, co dawne a tym, co najnowsze, tym, co do pojęcia rozumem a tym, co podprogowe, tym, co gładkie a tym, co szorstkie, zawiera się doskonałość poezji Macieja Woźniaka; a splot to tak gęsty i tak nierozerwalny, że czułbym się jak barbarzyńca wyrywając z kontekstu jakieś fragmenty; dopiero teraz, na sam koniec, pozwolę sobie zacytować trzy wiersze w całości – mam nadzieję, że Państwa zachwycą. Mnie zachwyciły i wciąż zachwycają od nowa.
Proboszczewice
Pętla "szesnastki" sinym, odmrożonym świtem,
z jednej strony łagodny pagórek z cmentarzem,
a z drugiej napis Wiele serc i jedno bicie,
Wisła Płock ponad życie na bielonej ścianie
jakiegoś magazynu. Tę metafizykę
określa skrzyżowanie drogi w stronę Białej,
w którą skręca autobus, i tej ze sklepikiem,
gdzie „żołądkowa” zmienia korpuskuły w fale,
i wprawia w ruch błyszczące śniegiem uniwersum,
dzwonnicę przy kościele i wiatę przystanku,
aż przelotowy czasu lub pośpieszny sensu
zabierze dokądkolwiek. Drobne ślady ptaków,
oba pobocza pełne wydreptanych wersów.
Kohelet? Księga Wyjścia? Wszystko po hebrajsku.
Azyl
dla B.
Ciało to ambasada. Ale na nic wszystkie
wymyślne procedury: onet tekel fares,
marlboro vanitatum i ketonal triste,
dzień jak automat w holu, pełen puszek z żalem,
chociaż monety z oka wolałyby błyszczeć,
wirując w studni życzeń, i tonąć ku chwale
ojczyzny. Znasz jej język: przytulną kołyskę
i skrzypienie biegunów, ssany duży palec,
słodkawe ciepło w ustach. Ale gdy rozkładasz
poprzecieraną mapę, nie ma na niej tylu
miejsc, po których zostały niedomknięte rany,
sny i widoki z okien. Ciało, ambasada,
która politycznego odmawia azylu.
Lecz jeden z urzędników jest skorumpowany.
Marzec, wyjście na brzeg
Śniade chmury i mgła. W dole resztki śniegu,
piana z cofającej się fali. Włączam płytę
i odsłaniam okno, żeby się półmrok w pokoju
zmieszał z ciemnym przybojem. Sczerniałe gałązki,
numery telefonów, grzbiety książek na półce
jak rybi szkielet przy burcie, rachunki za światło
i za brak światła, ostry brzęk, kiedy śmieciarze
opróżniają pojemnik, i trąbki u Mahlera,
stalowoszare wahadło oceanu, któremu obojętne
daje czy zabiera. On n'est pas qui on pense,
kiedy siedzi się rano z zapiaszczoną twarzą
i słoną wodą w płucach. Przy drzwiach,
zanim zdejmiesz buty, podnoszę ci bluzkę,
koniuszki piersi całują mnie w usta, smak
najpierw jest chłodny, niepewny, aż się
opiera o język. Wychodzę po nim na brzeg.