Zawsze się zastanawiam, co kieruje człowiekiem, gdy przygląda się wypadkowi. Przecież nie lubimy widoku krwi. Nie lubimy, żeby bolało. A mimo wszystko do oderwania wzroku potrzeba nadludzkiej siły. Co więc sprawia, że człowiek musi widzieć?
Podobne uczucia miałam czytając Tajemnice zbrodni.
Ewa Ornacka, autorka książki, jest dziennikarzem śledczym. Węszy, niczym pies - pewnie gdyby miała ogon, to merdałaby nim zawsze wtedy, gdy uda jej się znaleźć aferę, gdy w pamięci jej komputera pojawia się jakiś nowy dobry teksy, który obnaży kolejnego przestępcę, gdy pozna kolejnego mordercę, który zupełnie nie skruszony opowiada ze szczegółami, jak ćwiartował czyjeś ciało. Podejrzewam, że sama autorka to osoba, która widząc wypadek podchodzi tak blisko, jak się da i stara się zapamiętać każdy najmniejszy szczegół. A potem opowiada – i jej, i nam adrenalina buzuje we krwi i nie pozwala zamknąć oczu jeszcze długo w nocy, gdy już odłożyliśmy książkę.
Tym razem pisze o sprawach, które dla polskiej policji były drucikiem w środku mózgu – wciąż na nowo rozpalały, gdy rozpoczynał się proces zapominania, rozgrzewały się do czerwoności i nie dawały myśleć o niczym innym. To takie sprawy, które wydawały się nie do rozwiązania, ale rozwiązanie było na wyciągnięcie ręki. Było „na końcu języka”. Czasem policjanci przeczuwali tę bliskość, to że mają wszystkie części układanki i tylko, żeby dobrze je poskładać. A czasem mijało wiele lat i czysty przypadek sprawiał, że ktoś otwierał szeroko zdumione oczy, przecierał je dla pewności i łapał za rękę sprawcę.
To książka pełna emocji, ale te emocje pochodzą od czytelnika. Ornacka jest zimna, rzeczowa, zdystansowana. Rozumiem – to dziennikarka, osoba, która zbrodni i jej skutków naoglądała się wiele. Ale z drugiej strony to książka, w której stara się odciąć od tej dziennikarskości. Szpikuje ją epitetami, słowami, które odnoszą się do uczuć, frazesami żałobnymi i pocieszającymi. Tylko że dla mnie nie ma w tym prawdy, ciągle widać tam zbieracza informacji, który na siłę próbuje „uczłowieczyć” swój tekst. I momentami wychodziło z tego coś na kształt doniesień z prasy brukowej, coś na kształt nagłówków krzyczących „Zabił ją i spalił w piecu!”.
Ale gdy odłożyłam na bok krytykę stylu, postanowiłam podążać za tekstem jak za akcją dobrego kryminału. I czasem nie wiedziałam, kto zabił. Tak jak w przypadku sprawy komendanta policji, pod samochód którego podłożono bombę. Wszyscy szukali w dawnych sprawach które prowadził i wśród kryminalistów, których posłał za kratki. A czasem konstrukcja kryminału się odwracała i już na początku wiadomo było, kto zabił, tylko ważne było jak rozwinąć wielką sieć, jak objąć nią pół kraju i jak sprawić, by ten, kto zabił, wpadł w nią i nie wymknął się zbyt dużym, niezacerowanym oczkiem. Taka pogoń toczyła się na przykład w przypadku Wampira – bezwzględnego gwałciciela i mordercy.
Tylko że jednocześnie jest zupełnie inaczej, niż w książce, czy w telewizji. Cały czas miałam z tyłu głowy tę małą brzęczącą wiadomość – to się stało naprawdę, to się stało obok ciebie. Czytałam „plaża w Świnoujściu”, czytałam „Warszawa”, czytałam „Szczecin” i nie mogłam się pozbyć uczucia, że ktoś stoi po drugiej stronie moich drzwi i stara się otworzyć zamek, a potem zrobić mi coś złego. A to wszystko z wielkim uśmiechem na twarzy.
W książce są zdjęcia – z mediów, z rodzinnych zbiorów i materiały policji. Jest wystająca z ziemi stopa dziecka w adidasie, mokre zwłoki młodej dziewczyny, która zaginęła po dyskotece, ale są też wizerunki sprawców – na przykład chłopaka, który zabił swoją dziewczynę i między kratami prezentuje swój uśmiech – jakby pozował do rodzinnego zdjęcia. Przeraża bezwzględność czynów ludzkich, ten całkowity brak świadomości tego, co niesie za sobą odebranie człowiekowi życia. Pijacki incydent i świetnie zaplanowane działanie (po to, by obrabować staruszkę) niosą w sobie ten sam ładunek bólu, strachu, agresji, żalu. Jak bardzo trzeba być wyzbytym hamulców, żeby zabić?
Jednym z dwóch głównych bohaterów tej książki, obok zbrodni, jest przypadek. Oprócz nieprawdopodobieństwa ludzkich zbrodni jest też nieprawdopodobieństwo ich rozwiązań. Jest jedno słowo za dużo, które komuś się wymknęło, jest rozmowa z psychologiem, jest całą masa zbiegów okoliczności, czasem jest poczucie winy i niemożność życia z wielkim ciężarem, a czasem jest reklama ustawiona na środku ulicy, która doprowadza do ukrywającego się od długiego czasu mordercy.
Czytałam tę książkę i miałam mieszane uczucia – trochę w tym było fascynacji, trochę strachu, a trochę obrzydzenia. I trochę zawodu wobec ludzi (złoczyńcy), ale trochę też podziwu (stróże prawa). I wiem, że po raz kolejny sięgnęłabym po tę książkę kierowana jakąś niewytłumaczalną ciekawością i kolejny raz po przeczytaniu schowała na samym dnie szafy, kierowana przerażeniem i współczuciem.