Przeżyła własną egzekucję i rozstrzelanie swoich dzieci. Niemiec nie poniósł kary
Obóz. Marsz śmierci. Rzeź Woli. Ubeckie tortury. Słowa te były wypowiadane w jej domu - szeptem lub krzykiem - odkąd pamięta. Wsiąkły w nią tak jak tusz w numerze wytatuowanym na przedramieniu matki. Małgorzata Wryk, autorka książki "Opowieść mojej mamy", spisała te przerażające wspomnienia, by ocalić rodzinną historię od zapomnienia.
Dzięki uprzejmości wyd. Znak Horyzont publikujemy fragment książki Małgorzaty Wryk "Opowieść mojej mamy".
Po książkę ojca "Zbrodnia niemiecka w Warszawie 1944 r." sięgnęłam już jako dorosła osoba. Przeczytałam gdzieś, że nie da się zapoznać "za jednym zamachem" z więcej niż jedną zamieszczoną w niej relacją. I tak było też w moim przypadku. Ogrom zbrodni i bestialstwa w opisywanych scenach powoduje, że człowiek nie jest w stanie długo przebywać w tym infernalnym świecie wojny. Czuję jednak, że muszę się przemóc i przeczytać te protokoły.
Przytaczam tutaj jedną pełną powstańczą relację (numer protokołu 63, pozycja 17). Została spisana przez Irenę Trawińską 2 września 1944 r. w ambulatorium PCK w Podkowie Leśnej. Świadek to Wanda Lurie, licząca wtedy 33 lata, po wojnie nazywana "polską Niobe". Wanda Lurie podczas rzezi Woli, będąc w dziewiątym miesiącu ciąży, przeżyła własną egzekucję i rozstrzelanie trojga swoich dzieci. Kilkanaście dni później, 20 sierpnia, urodziła synka, który w łonie matki przeżył śmierć swego rodzeństwa. Protokół z jej zeznaniem, zawarty w książce "Życie w powstańczej Warszawie", został włączony do akt procesowych w Norymberdze. Generał SS Heinz Reinefarth, który osobiście nadzorował rzeź Woli, nigdy nie poniósł odpowiedzialności za swoje zbrodnie mimo wieloletnich starań polskich historyków, w tym także mojego ojca.
Kiedy moja żmudna praca nad opisywaniem akcji "Iskra-Dog" zdawała się dobiegać końca, Putin 24 lutego 2022 r., po relatywnie krótkim okresie wzmożonego napięcia i niepokojów na linii Rosja–Ukraina, dokonał zbrojnej napaści na Ukrainę. Szok, niedowierzanie, zgroza. Świat wydaje się wstrząśnięty do samych trzewi…
(…)
Załącznik
(17) Protokół nr 63:
świadek Wanda Lurie, wykształcenie średnie;
protokołowała Irena Trawińska dnia 2. IX. 44 roku w ambulatorium P. C. K. w Podkowie Leśnej.
Mieszkałam na Woli przy ul. Działdowskiej nr 18. Powstańcy w pobliżu naszego domu, na rogu Wolskiej i Górczewskiej, wybudowali dwie zapory przy pomocy ludności, nawet dzieci; w sąsiednim domu stały karabiny maszynowe, amunicja, granaty; 1 sierpnia o godz. 3 po południu rozpoczęły się w naszym punkcie zacięte walki; sytuacja od początku była ciężka, tym bardziej że licznie zamieszkujący tu volksdeutsche strzelali z ukrycia do powstańców i zdradzali; sprowadzono czołgi-tygrysy, rozbijano domy, masa ludzi ginęła; dom nasz kilka razy uszkodzony – czołgi atakowały od ul. Górczewskiej i od Wolskiej. W pewnym momencie wtargnęli Niemcy; wyciągnęli mężczyzn, kazali rozbierać barykady i rozpoczęli palenie mieszkań. Widziałam, jak podpalone zostały na naszej ulicy domy nr 3, 5 i 8, podpalili te domy, rzucając z ulicy do mieszkań butelki z benzyną, nie wzywając przedtem ludności do opuszczania domów, przez co uniemożliwili im wyjście na ulicę.
Do 5 sierpnia przebywałam w piwnicy domu nr 18. Tego dnia o godz. 11–12 kazano wszystkim wyjść, pchając nas na ul. Wolską. Był straszny pośpiech i popłoch. Mąż mój był nieobecny i nie powrócił z miasta; zostałam z trojgiem dzieci w wieku 4, 6 i 12 lat, sama będąc w ostatnim miesiącu ciąży. Ociągałam się z wyjściem, mając nadzieję, że pozwolą mi zostać, i wyszłam z piwnicy ostatnia. Wszyscy mieszkańcy naszego domu byli już przeprowadzeni pod fabrykę "Ursus" na ulicy Wolskiej, przy Skierniewickiej, mnie też kazano tam iść; szłam już sama tylko z dziećmi; trudno było iść, pełno kabli, drutów, resztki z zapór, trupy, gruzy, domy paliły się z dwóch stron ulic, z trudem doszłam do fabryki "Ursus".
Z podwórza fabryki słychać było strzały, krzyki, błagania, jęki… nie mieliśmy wątpliwości, że tam jest miejsce masowych egzekucji; stojących przy wejściu ludzi wpuszczano, a raczej wpychano do środka grupami po 20 osób. 12-letni chłopiec, ujrzawszy przez uchyloną bramę zabitych swoich rodziców i braciszka, dostał wprost szału, zaczął krzyczeć; Niemcy i Ukraińcy bili go i odpychali, gdy usiłował wedrzeć się do środka; wzywał matkę, ojca.
Wiedzieliśmy więc, co nas tam czeka; o ratunku wykupienia się nie było mowy, pełno było wokoło Niemców, Ukraińców, samochodów. Ja przyszłam ostatnia i trzymałam się z tyłu, stale się wycofując, w nadziei, że kobiet w ciąży nie zabijają. Zostałam jednak wprowadzona w ostatniej grupie. Na podwórzu fabryki zobaczyłam zwały trupów do wysokości 1 metra. Zwały były w kilku miejscach; cała lewa i prawa strona dużego podwórza (pierwszego) była zasłana masą trupów, zauważyłam zabitych sąsiadów i znajomych (zeznająca robi szkic podwórza fabryki "Ursus").
Prowadzono nas środkiem podwórza w głąb, do przejścia wąskiego na drugie podwórze. W naszej grupie było też około 20 osób, w tym najwięcej dzieci od 10–12 lat; były dzieci bez rodziców, była też jakaś staruszka bezwładna, którą przez całą drogę niósł na plecach zięć, obok szła jej córka z dwojgiem dzieci, 4 i 7 lat; wszyscy zostali zabici; staruszkę dosłownie zabito na plecach zięcia razem z tymże. Wybierano nas i ustawiano czwórkami i czwórkami prowadzono w głąb drugiego podwórza, do leżącego tam stosu trupów; gdy czwórka dochodziła do stosu, strzelali z rewolwerów z tyłu w kark; zabici padali na stos; podchodzili następni. Przy ustawianiu ludzie wyrywali się, krzyczeli, błagali, modlili się. Ja byłam w ostatniej czwórce. Błagałam otaczających nas Ukraińców, aby mnie i dzieci ocalili.
Pytali, czy ja mam się czym wykupić. Miałam przy sobie znaczną ilość złota i to im dałam; wzięli wszystko, chcąc mnie wyprowadzić, jednak kierujący egzekucją Niemiec, który to widział, nie pozwolił im na to. A gdy błagałam, całowałam go po rękach – odpychał mnie i wołał "prędzej"; popchnięta przez niego przewróciłam się, uderzył też i pchnął mojego starszego synka, wołając: "prędzej, prędzej, ty polski bandyto". W ostatniej czwórce razem z trojgiem dzieci podeszłam do miejsca egzekucji, trzymając prawą ręką dwie rączki młodszych dzieci, lewą rączkę starszego synka. Dzieci szły, płacząc i modląc się; starszy, widząc zabitych, wołał, że nas zabiją, i wzywał ojca. Pierwszy strzał położył starszego synka, drugi ugodził mnie, następny zabił młodsze dzieci. Przewróciłam się na prawy bok; strzał oddany do mnie nie był śmiertelny; kula trafiła w kark z lewej strony i przeszła przez dolną część czaszki i wyszła przez policzek; dostałam krwotok ciążowy.
Przy krwotoku ustnym wyplułam kilka zębów pewnie naruszonych kulą; czułam odrętwienie lewej części głowy i ciała, byłam jednak przytomna i widziałam wszystko, co się dzieje dookoła; obserwowałam dalsze egzekucje, leżąc wśród zabitych; wprowadzono dalsze partie mężczyzn. Słychać było krzyki, błagania, jęki, strzały; trupy tych mężczyzn waliły się na mnie: leżało na mnie czterech mężczyzn; po tej grupie widziałam jeszcze partię kobiet i dzieci – tak grupa za grupą aż do późnego wieczora; było już dobrze, dobrze ciemno, gdy egzekucje ustały.
W przerwach oprawcy chodzili po trupach, kopali, przewracali, dobijając żywych, rabując kosztowności (mnie zdjęli z ręki zegarek; bojąc się, nie dawałam znaku życia; a oni ciał nie dotykali rękami, tylko przez jakieś specjalne szmatki). W czasie tych okropnych czynności śpiewali i pili wódkę. Obok mnie leżał jakiś tęgi, wysoki mężczyzna w skórzanej kurcie brązowej, w średnim wieku, długo rzęził; oddali pięć strzałów, zanim skonał. W czasie tego dobijania strzały raniły mi nogi. Przez długi czas leżałam odrętwiała, przyciśnięta trupami w kałuży krwi; byłam jednak przytomna i zdawałam sobie sprawę z tego, co się dzieje; myślałam tylko o tym, jak długo będę tak konać i męczyć się. Pod wieczór udało mi się zepchnąć martwe ciała leżące na mnie. Straszne, ile było dokoła krwi.
Następnego dnia egzekucje ustały – w ciągu dnia Niemcy wpadali [kilka] razy dziennie z psami, "biegali" po trupach, sprawdzając, czy ktoś nie wstał. Na trzeci dzień poczułam ruchy dziecka w łonie, wtedy myśl, że nie mogę zabijać tego dziecka, sprawiła, że zaczęłam się rozglądać, badając sytuację i możliwości ocalenia się. Kilka razy, próbując wstać, dostałam torsji i zawrotów głowy; wreszcie na czworakach przeczołgałam się po trupach do muru, rozglądałam, szukając wyjścia. Widziałam, że droga przejścia przez pierwsze podwórze, którym nas wprowadzono, była zawalona trupami.
Za bramą słychać było głosy Niemców, trzeba było szukać innego wyjścia. Przeczołgałam się na trzecie podwórze i tu znalazłam kryjówkę w hali, dokąd weszłam przez otwarty lufcik po drabinie. Ukryłam się tam w obawie, że Niemcy przyjdą na kontrolę, i przebyłam tam przez całą noc. Noc była straszna. W pobliżu, na ulicy Płockiej, stał tzw. tygrys, wyjąc bezustannie, a samoloty ciągle bombardowały. Wszystko drgało, spodziewałam się, że lada chwila fabryka z trupami spłonie. Nad ranem wszystko umilkło. Weszłam wtedy na okno i badałam podwórze, czy nie ma nikogo. Zobaczyłam jakąś kobietę; jak się okazało, była to cudem również ocalona mieszkanka naszego domu (zeznaje również), następnie przyczołgał się jeszcze jakiś niedobity mężczyzna w wieku około 60 lat z wypłyniętym okiem.
Oboje te trzy dni przesiedzieli w jakiejś kryjówce. Zaczęliśmy razem obchodzić podwórze, szukając wyjścia. Po długim szukaniu i wielu próbach wydostania się odkryliśmy wyjście od ulicy Skierniewickiej i tamtędy opuściłyśmy fabrykę (mężczyzna został, usłyszawszy głosy Ukraińców). Ukraińcy stali na rogu Wolskiej i nie zauważyli, skąd idziemy. Szłyśmy po gruzach, gdy pewnej chwili zeszłyśmy na środek jezdni, zauważyli nas i zagarnęli, choć błagałyśmy ich, aby pozwolili nam iść do szpitala; byłyśmy ranne, widocznie unurzane we krwi. W utworzonej z przechodniów grupie byłyśmy pędzone w kierunku Woli.
Przyłączano coraz to nowe osoby. W pewnym miejscu rozdzielono grupę na młodszych i starszych: odłączono młode kobiety i młodych mężczyzn, zaprowadzono do jakiegoś domu, skąd dochodziły strzały. Prawdopodobnie było to też miejsce egzekucji – było to już za ulicą Płocką w kierunku kościoła św. Stanisława. Resztę, w tym mnie i moją towarzyszkę, popędzono do kościoła św. Stanisława. Po drodze widziałam masy trupów, części ciał, widywałam Polaków uprzątających trupy pod strażą.
Stojący przed kościołem oficerowie niemieccy śmiali się z nas, kopali ludzi, bili. Kościół był przepełniony; wprowadzano i wyprowadzano masy ludzi. Ja byłam już tak wyczerpana, że leżałam razem z chorymi przy głównym ołtarzu. Pomocy żadnej nie było. Dostałam tylko odrobinę wody. Po dwóch dniach zostałam furmanką przewieziona z ciężko chorymi do Pruszkowa, a stąd do Komorowa i dalej do Podkowy Leśnej.
Tu dopiero, tzn. 11 sierpnia, otrzymałam pomoc, opiekę lekarską itd. 20 sierpnia urodziłam synka. Przypuszczam, że straciłam nie tylko troje dzieci, ale i męża, gdyż mówił on, że do ostatka nie opuści Warszawy; nie mam nadziei, że on żyje, po tym, co się stało. Niemcy palili, wyrzucali, pędzili, bili; na podwórzu fabryki "Ursus" Ukraińcy pod dowództwem Niemca w kasku rozstrzeliwali ludzi, mówiono, że dowódca był z formacji SS. Jak mogłam się zorientować i obecnie ocenić, na podwórzu fabryki "Ursus" mogło być 5–7 tys. trupów. Z samego naszego domu przyprowadzono tu około 200 osób (czterdzieści kilka mieszkań licząc po cztery osoby) i wszystkich stracono.
Powyższy fragment pochodzi z książki Małgorzaty Wryk "Opowieść mojej mamy", która ukazała się nakładem wyd. Znak Horyzont.
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" rozmawiamy o prawdopodobnie najlepszym serialu 2023 roku (sic!), załamujemy ręce nad Złotymi Malinami i nominacjami do Oscarów, a także przeżywamy rozstanie Shakiry i Gerarda Pique. Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.
WP Książki na:
Wyłączono komentarze
Jako redakcja Wirtualnej Polski doceniamy zaangażowanie naszych czytelników w komentarzach. Jednak niektóre tematy wywołują komentarze wykraczające poza granice kulturalnej dyskusji. Dbając o jej jakość, zdecydowaliśmy się wyłączyć sekcję komentarzy pod tym artykułem.
Redakcja Wirtualnej Polski