W 2003 roku Akademia Szwedzka przyznała literacką Nagrodę Nobla Johnowi Maxwellowi Coetzee’emu. Tą decyzją szwedzcy akademicy kupili sobie spokój z mojej strony na jakieś 20 najbliższych lat. Nawet, gdyby w kolejnych latach wręczali oni Noble pisarzom bardziej grafomańskim niż wybitnym i bardziej parającym się pisaniem skrajnie zideologizowanej publicystyki zamiast skrajnie wybitnej literatury pięknej, dzięki wcześniejszemu uhonorowaniu Coetzee’ego mimo wszystko otrzymają moje rozgrzeszenie. A dowodami potwierdzającymi geniusz południowoafrykańskiego pisarza i tak nie są przede wszystkim otrzymane przeze niego nagrody i odznaczenia (Coetzee jest też dwukrotnym laureatem Nagrody Bookera – za * Hańbę* oraz * Życie i czasy Michaela K.), ale po prostu jego wspaniałe powieści. *O tym, że używane przeze mnie patetyczne epitety („genialny”,
„wspaniały”) nie są tylko czczą gadaniną, przekonać może się każdy czytelnik autobiograficznej trylogii J. M. Coetzee’ego. Jej pierwszemu tomowi – Chłopięcym latom (1997; wyd. polskie – 2007) – chciałbym się w tym miejscu przyjrzeć nieco bliżej.
Głównym bohaterem książki jest dziesięcioletni chłopiec – sam dorastający John Coetzee. Choć świat przedstawiony w Chłopięcych latach bez wątpienia „skażony” jest perspektywą nastoletniego Johna, nie przemawia do nas pierwszoosobowy narrator. Zamiast: „poszedłem” i „wstydzę się”, czytamy: „chłopiec poszedł” i „chłopiec wstydzi się”. Dzięki temu prostemu zabiegowi Coetzee może traktować swojego bohatera, a więc samego siebie, z dużo większą bezwzględnością i z dużo bardziej przekonującym okrucieństwem.
Spojrzenie na dziesięcioletniego Johna jawi się nam jako tak brutalne i nieludzkie z co najmniej kilku powodów. Po pierwsze, Coetzee pisze o sobie jako nastolatku po upływie wielu lat (powieść ukazała się prawie 50 lat po tym, jak przyszły noblista skończył swoje dziesiąte urodziny), co samo w sobie narzuca zdystansowaną i „oschłą” perspektywę. Po drugie, wspomniana narracja trzecioosobowa zamiast spodziewanej i stosowanej najczęściej w przypadku tak osobistych wyznań pierwszoosobowej. Po trzecie wreszcie, słynny minimalizm stylu Coetzee’ego; obezwładniająco precyzyjne sformułowania; chirurgiczny, „laboratoryjny”, perfekcyjny, może aż nazbyt wycyzelowany, ale zawsze doskonały język tych powieści.
To, w jak bezwzględny sposób obchodził się Coetzee z bohaterami swoich powieści (z Michaelem K., z panią Curren w * Wieku żelaza* czy z Piętaszkiem w * Foe), tym razem przenosi na samego siebie, a przynajmniej na bohatera noszącego to samo nazwisko i dzielącego z nim wiele faktów z jego życiorysu. Czasami aż chciałoby się zaprotestować i zapytać pisarza: „Dlaczego jest pan takim potworem wobec niewinnego przecież i dopiero uczącego się życia chłopca?”. Być może autor * Hańby odpowiedziałby, że właśnie dlatego, że zarówno samo życie, jak i mozolne, bezsensowne w gruncie rzeczy, bo zawsze zakończone porażką, uczenie się go jest tak potworne. Ot, po prostu skrajny realizm czy, jak kto woli, szczery do bólu naturalizm.
„W Worcester są mrówki, muchy, istna plaga pcheł. Miasteczko leży niecałe sto pięćdziesiąt kilometrów od Kapsztadu, ale wszystko tu jest gorsze. Na nogach nad skarpetkami chłopiec ma obwódki z pchlich ukąszeń, a tam gdzie się drapał – strupy. Nieraz w nocy tak go swędzi, że nie może zasnąć. Nie rozumie, czemu w ogóle musieli opuścić Kapsztad” – czytamy już na pierwszych stronach powieści. Z akapitu na akapit, ze strony na stronę, poczucie tego, że „wszystko tu jest gorsze” potęguje się, z tym że wrażenie to odnosi się wkrótce już nie tylko do samego Worcester, ale też do szkoły Johna, jego rodziny, znienawidzonego ojca, nadopiekuńczej, choć kochającej chłopca matki, a może i do całej Afryki.
Krótko mówiąc: nie jest dobrze. Chłopięce lata wcale nie są w życiu Johna okresem pełnym beztroskich zabaw i nieokiełznanej radości. A przecież Coetzee nie wychowuje się w patologicznej rodzinie, nie może narzekać na głód czy ubóstwo, nie dotykają go żadne wielkie tragedie. Przynajmniej obiektywnie patrząc. I w tym najprawdopodobniej tkwi problem: w zbyt intensywnym, emocjonalnym, dotkliwym i bolesnym przeżywaniu świata przez dziesięcioletniego (i, w kolejnych partiach książki, starszego) chłopca, a jednocześnie w jego upartym introwertyzmie, w zatrzymywaniu większości przeżyć i problemów dla siebie, może nawet w jego autyzmie (czy, przynajmniej, czymś, co autyzm, autystyczne zachowanie, bardzo przypomina).
W jednym z fragmentów powieści czytamy: „Z niczego się matce nie zwierza. Życie, które prowadzi w szkole, trzyma przed nią w ścisłej tajemnicy. Postanawia, że matka niczego się nie dowie prócz tego, co wyczyta ze świadectwa na koniec okresu, ono zaś ma być nienaganne. Jej syn zawsze będzie prymusem. [...] Póki świadectwo pozostanie bez zarzutu, matka nie będzie miała prawa o nic pytać. Taką sam ze sobą zawiera umowę. A tymczasem w szkole chłopców się chłoszcze. I to codziennie. Muszą się pochylić, aż dotkną palcami stóp, a potem nauczyciel trzciną spuszcza im lanie. [...] [John] Zrobiłby wszystko, byle tylko uniknąć bicia. Jest pod tym względem nienormalny i zdaje sobie z tego sprawę”.
Co szczególnie istotne, John nie boi się fizycznego bólu spowodowanego razu, a przynajmniej nie tego obawia się przede wszystkim. Dlaczego więc tak bardzo drży na myśl o chłoście, która dla niektórych kolegów z jego klasy jest już przeżyciem powszednim, gdyż tak często się powtarzającym? Chodzi o wstyd. Wstyd, którego – jest o tym przekonany – nie byłby w stanie udźwignąć: „Boi się, że przytłoczony jego strasznym brzemieniem, uczepiłby się ławki i nie posłuchał wezwania nauczyciela, ściągając na siebie jeszcze gorszą hańbę: byłby odtąd napiętnowany, a reszta chłopców zwróciłaby się przeciwko niemu. Jeśli kiedyś nauczyciel wywoła go i zachce zbić, rozegra się tak upokarzająca scena, że już nigdy nie będzie mógł pójść do szkoły i w końcu pozostanie mu tylko samobójstwo”.
Tego rodzaju okrucieństwo serwuje nam (a może przede wszystkim samemu sobie?) Coetzee przez prawie dwieście stron pierwszego tomu swojej autobiograficznej trylogii. W tych trzech tomach, a właściwie w każdej powieści Coetzee’ego, konfrontowani jesteśmy z „sumą wszystkich strachów”. Strach przed upokorzeniem i wstydem, strach przed porażką i pohańbieniem, strach przed posądzeniem o „nienormalność” i zarazem strach przed życiem pustym i nijakim – oto, czego obawia się nastoletni John. Z jednej strony – pragnienie bycia takim, jak inni, chęć zniknięcia w tłumie, bycia „normalnym” chłopakiem z „normalnej” rodziny; z drugiej – dające o sobie znać ambicje, chęć wybicia się ponad przeciętność, marzenie o osiągnięciu czegoś wielkiego, uświadomienie własnej wartości sobie i innym. Życie jest – mówi nam Coetzee w Chłopięcych latac*h* – nieustanną walką, wiecznym napinaniem się, permanentnym niepokojem, niekończącą się serią prób, sprawdzianów i egzaminów. I bynajmniej nie chodzi tylko o testy rozwiązywane w
szkolnych ławach.
Nieważne, co Coetzee opisuje – swoje szkolne lata, pasje kolekcjonerskie, alkoholizm i późniejszą „hańbę” ojca, „sprzeczne sądy” matki, własną „przynależność do farmy”, sympatię do Rosjan („Wybrał Rosjan w roku 1947, kiedy wszyscy wybierali Amerykanów; a gdy już podjął tę decyzję, rzucił się w otchłań lektur na ich temat”), upodobanie do krykieta, fascynację domami służących, kastrowanie jagniąt (wspaniały, wstrząsający fragment powieści!), próbę czytania Szekspira („Chłopiec uznaje, że skoro ojciec lubi Szekspira , to widocznie Szekspir jest marnym pisarzem”), pierwsze rozterki religijne, własną „angielskość”, edukację przez nauczycieli z zakonu marian czy śmierć ciotki Annie – zawsze, albo prawie zawsze, jest bezbłędny. Jeśli ktoś jeszcze nie zdążył się zorientować, podpowiadam:
Chłopięce lata to kolejna świetna powieść południowoafrykańskiego pisarza.