"Providence, tom 3" – recenzja komiksu wydawnictwa Egmont
Im dalej, tym gorzej. Tak jednym zdaniem można streścić "Providence" Alana Moore'a. Dobitnie pokazuje to ostatni tom serii.
Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem cieszyłem się, że jakaś seria dobiega końca. Nie mówiąc już o wiecznym odkładaniu lektury w czasie. Po prostu wciąż pamiętałem, jaką mordęgą było dla mnie przebrnięcie przez 2. tom "Providence". Ale skoro powiedziało się A i B, trzeba powiedzieć C. Albo nawet D, jeśli brać pod uwagę "Neonomicon".
Zarówno wspomniany "Neonomicon", jak i pierwszy tom "Providence" pod jednym względem zrobiły na mnie potężne wrażenie.
Nie chodzi ani o historię, ani o rysunki Jacena Burrowsa, które, co tu dużo mówić, są "dyskusyjne". To co mnie urzekło, to tytaniczna praca, jaką Alan Moore włożył w misterny metatekst, zbudowany z aluzji do spuścizny H.P. Lovecrafta i jego epigonów. Rozwijający zarówno wątki z biografii pisarza, jak i jego filozofię.
ZOBACZ TEŻ: Komiks - renesans gatunku
I na tym Moore powinien zakończyć, bowiem kolejny tom boleśnie pokazał, że poza erudycją i czystą miłością do Samotnika z Providence autor "Strażników" ma mało do zaoferowania.
Tak jest też w przypadku 3. części "Providence". Sama historia nie wzbudza większych emocji, bo Moore robi dokładnie to samo, co w poprzednich albumach.
Ponownie dostajemy furę referencji do twórczości i biografii pisarza, "kontrowersyjny" seks, wykańczające wstawki "pisane" i paskudne rysunki Burrowsa. A na deser finał, splatający wszystkie wątki, także te znane z "Neonomiconu". Finał, dodajmy od razu, niczym niezaskakujący.
Komu mógłbym polecić "Providence"? Ujmę to tak - rzecz tylko dla psychofanów jednego i drugiego twórcy. Ci pierwsi muszą postawić na półce, ci drudzy sprawdzą swoją wiedzę. Reszta nie ma tu czego szukać.