Prosto w żyłę
Co dobrego może zatem przynieść podobna ewolucja literatury? Ano chyba jednak przede wszystkim rozszerzenie kryteriów jej wartościowania, czyli właśnie zmianę tego, co uważamy tu za „dobre”. Niekoniecznie przez zniszczenie i zastąpienie starych jakości - ale przez dodanie do nich nowych.
Zauważyli Państwo, jak zmienił się sposób odbioru muzyki? Nie mam na myśli wyłącznie zmian technologicznych – słuchamy jej z odtwarzaczy mp3, coraz bardziej ergonomicznych i zintegrowanych z człowiekiem – lecz także ich kulturowe pochodne. Muzyka pełni już przede wszystkim funkcję niechemicznego modulatora stanów psychicznych.
Życie ma soundtrack, i komponując go samodzielnie, programujemy sobie nastrój i kierunek skojarzeń. Jest to nieinwazyjna, łagodniejsza wersja metody stosowanej np. przez bohaterów Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? Philipa Dicka. Dysponowali oni urządzeniem zwanym „Penfield Mood Organ”.
“- Jeśli nastawisz na większą agresję - oznajmiła Iran, patrząc nań uważnie - nastawię to samo. Nastawię na maksimum i będziesz miał taką drakę, przy której zbledną wszystkie nasze dotychczasowe sprzeczki. No, spróbuj. (...)
- Nastawię to, co mam zaplanowane na dziś. - Odszukał w tabeli 3 stycznia 2021 i zobaczył, że przewidziana jest poważna, profesjonalna postawa. - Jeżeli zaprogramuję zgodnie z planem - zapytał przezornie - czy zrobisz to samo? (...)
- W moim planie na dziś mam sześć godzin depresji połączonej z samoooskarżeniem - odparła Iran.”
Najmłodsze pokolenia dokładnie w ten sposób „programują” sobie nastroje muzyką - często istotnie wybierając przygnębienie i depresję.
Czy jednak tylko muzykę można tak wykorzystać? Z oczywistych przyczyn najlepiej nadaje się ona do biernego odbioru w tle. Niemniej podobne użytkowe nastawienie wobec sztuki stało się już normą. Złapałem się na tym, że nieraz analogicznie traktuję literaturę: biorę się za jakąś książkę (zazwyczaj już mi znaną), ponieważ oczekuję, iż jej lektura wpłynie na mnie w założony z góry sposób. Wystarcza zresztą fragment, rozdział. Chodzi bowiem przede wszystkim o szybkość, doraźność efektu oraz niezawodność operacji.
Zdejmujemy książkę z półki i dajemy sobie w żyłę. (A wkrótce: założywszy słuchawki włączamy audiobooka).
Proszę się przyznać - czy nie mają Państwo na podorędziu całej takiej apteczki specyfików literackich?
Na ten przykład niezawodnie zdołują prawie każdego powieści Michela Houellebecqa. Dla wielu książką-wirusem depresji okazały się Urazy mózgu Kathe Koja. Część młodszych czytelników nie może zaś wytrzymać lektury Drogi Cormaca McCarthy’ego – jest dla nich zbyt „ciemna”.
Z gatunkową makabrą i strachem bywa już różnie. Niedawno odkryłem, że lektura horrorów Stephena Kinga działa na mnie niesamowicie uspokajająco. To ukojenie pokrewne temu oferowanemu przez klasyczne sagi rodzinne: komfort luksusowej zwyczajności. Która musi w horrorze stanowić mocne tło dla niezwyczajności, a King potrafi dziewięćdziesiąt procent książki poświęcić budowaniu obyczajowych scen z życia współczesnej Ameryki.
To moje doświadczenie. Z reguły natomiast balsamiczny wpływ na skołatany umysł wywiera powrót do książek znanych z dzieciństwa, z młodości. Są to jak najbardziej naturalne skojarzenia - tak samo z nostalgią wspominają starsi ludzie realia PRL-u, jako że na ten okres przypadła im najpiękniejsza część życia. Wiele osób w identycznym odruchu wraca do Tomków Alfreda Szklarskiego, do Panów Samochodzików Zbigniewa Nienackiego, do powieści Edmunda Niziurskiego czy Karola Maya. Jakby się otulili w dziecięcy kocyk, trafili z powrotem pod namiot pierwszej wakacyjnej przygody.
Znam też osoby, które nie tyle nawet uspokaja, co wręcz podnosi na duchu lektura Archipelagu Gułag Sołżenicyna i jemu podobnych świadectw piekła na Ziemi. Dopiero po nich – powiadają – możemy docenić, jak szczęśliwy i beztroski żywot tu sobie pędzimy.
A co czytać po prostu dla humoru? Powieści stricte humorystyczne, czyli nieśmiertelną Chmielewską - tak, ale nie zawsze chodzi o to, by usłyszeć ileś dowcipów; raczej by przestawić sobie zwrotnice humoru w głowie. To inna jakość. Humorem ostrym i zgryźliwym, logicznym i sardonicznym - zaraża Lem (w Dziennikach gwiazdowych czy Cyberiadzie). Po katalizator humoru angielskiego zwracamy się do Jerome’a K. Jerome’a. Humor Paragrafu 22 Hellera działa jednak odwrotnie, tzn. przygnębiająco. Z drugiej strony - nawet mało humorystyczne fragmenty Kariery Nikodema Dyzmy Dołęgi-Mostowicza czy Złego Tyrmanda w jakiś sposób mnie przeprogramowują na kabaretowy odbiór rzeczywistości.
To są jeszcze modulacje dość proste. Literatura pozwala jednak przeprowadzać na umyśle odbiorcy bardziej skomplikowane operacje niż muzyka.
Chcę sobie zabełtać w głowie - zamiast po skręta czy wódkę, sięgam po książkę. Jaką?
Szaleństwo też się dezaktualizuje. Dawniej pewnie polecano by tu właśnie Dicka, Cortazara czy Topora. Jeszcze dawniej - Wilka stepowego Hessego, Nietotę Micińskiego czy Pamiętnik znaleziony w Saragossie Potockiego. Teraz to wszystko zdrewniało, zszarzało.
Wciąż jeszcze mocno dają w czerep niektóre teksty powstałe pod wpływem narkotyków: Burroughsa czy Witkacego; tu trudność wejścia w trans może wynikać z archaizmów stricte literackich. Świetne jest napisane na kifie opowiadanie Paula Bowlesa Ten ze Zgromadzenia (ze zbioru Przyjaciel świata). A z najnowszych rzeczy - powalający pierwszy akapit ma Fruwająca dusza Yoko Tawady, zachęcam do zerknięcia na początek książki choćby w księgarni.
Otwiera się tu bowiem alternatywna ścieżka narkotyzacji literackiej: nie chemiczna, lecz obcokulturowa. Teksty pisane z wnętrza totalnie obcej kultury potrafią robić na nas wrażenie tworzonych przez szaleńca dla szaleńców. Kłopot w tym, że dzisiaj już trudno znaleźć na Ziemi kultury naprawdę obce, nieskażone naszą cywilizacją. Poszukiwaczom literackiego peyotlu nawet Haruki Murakami jawi się zaledwie trochę mniej banalnym Jonathanem Carrollem. Co więc pozostaje? Cofnąć się do czasów „sprzed skażenia”, do tekstów pisanych w starożytności tudzież do późniejszych rekonstrukcji ówczesnej mentalności, ówczesnego widzenia świata. Taki więc byłby substytut prozy świrogennej: teksty źródłowe mitologii przedchrześcijańskich.
Ale przyznaję, to dość specyficzne zastosowanie. Za to chyba każdy z nas ma wyselekcjonowane książki do czytania przed snem – albo i wręcz książki „na sen”.
I zaraz usłyszę, że najlepiej usypiają książki złe. Albo nudne. Nie jest to prawdą. Rzeczywiście zła literatura prędzej zirytuje. Poza tym szprycowanie się przed zaśnięciem grafomanią skazuje nas na marnej jakości doznania senne.
Niektórzy zażywają wówczas periodyków naukowych, fachowych pism ze swojej lub nie swojej branży, wydawnictw akademickich. Czy jednak nie szkoda ich na taką lekturę? Niewiele informacji przyswoimy w porze największego poluzowania sprężyn umysłu.
Dobra przed snem jest proza gawędziarska, potoczysta, o długim oddechu dawnej frazy „mówionej” - czujemy się przez nią do snu kołysani. Dobre są klasyczne poezje rytmiczne, rymowane, o ile nie zbyt staroświeckie w treści i leksyce. Dobre są książki historyczne, ale raczej kolekcje dawnych ciekawostek, swobodne kalejdoskopy biografii i zdarzeń, niż wywody syntetyczne lub polemiczne. Sprawdzają się też pedantyczne dzienniki, pamiętniki.
•
Tak to wygląda od strony czytelnika. Ale warto wziąć pod uwagę także sprzężenie zwrotne, to znaczy reakcję autorów i wydawców na taki sposób czytania. Inna jest już przecież muzyka w epoce piosenek pisanych pod komórkowe dżingle i albumów przynoszących zysk dopiero ze sprzedaży melodii do reklam.
W literaturze te zmiany postępują wolniej, jednak co inteligentniejsi autorzy są już świadomi nowych reguł gry. W którymś z wywiadów udzielanych przy okazji ostatniej powieści Michał Witkowski wykładał rzecz wprost: to, co on sprzedaje między okładkami, to narkotyczna dawka jego osobowości, indywidualności – tych wszystkich cech, które udało mu się wypromować jako dla niego właśnie charakterystyczne („markowe”). Co ludzie kupują? Co czytają? Witkowskiego – najzupełniej dosłownie. Żeby na kilka chwil przeprogramować się na wszystkie owe skojarzenia, humory, maniery, skrzywienia percepcji, które mamy w repertuarze Penfield Mood Organu zapisane jako „Witkowskiego”. Ot, mała komercyjna komunia duszy.
I tak samo czytamy coraz większą liczbę autorów, w Polsce i na świecie – od Palahniuka po Coelho.
Dlatego grzechem największym okazuje się dziś jakiekolwiek wyjście pisarza poza jego „opatentowane” spektrum. Broń Boże, nie przemawia tu przeze mnie cynizm. Wedle powyższej definicji roli książki trzymanie się przez autorów swoich numerków w Dickowskim katalogu nastawiaczy nastroju jest nie tylko racjonalne, ale przede wszystkim UCZCIWE wobec czytelnika.
Nieszczęśnik wstrzyknął sobie dawkę specyfiku sprzedawanego jako rozweselacz – a tu w żyłach rozlewa się czarna rozpacz. Toż to sprawa dla Urzędu Ochrony Konsumentów i redaktor Jaworowicz!
Z tego też powodu trudniej dziś znaleźć powieści-kameleony, powieści-mutanty. W szkole wbijają dzieciom do głów, że bohaterowie literaccy bywają statyczni lub dynamiczni: zmieniający się, ewoluujący w fabule. Ale podobnie same powieści jako struktury narracyjne mogą być monolityczne, homogeniczne (czyli co do natury takie same w każdym punkcie) lub dynamiczne, kalejdoskopowe, zaskakujące: coś, co zaczyna się jako thriller, okazuje się wnikliwą powieścią psychologiczną, by na koniec np. ulecieć w metafizykę.
Otóż coraz rzadziej natrafiam na tak zakrojone przedsięwzięcia powieściowe. Bo z punktu widzenia czytelnika-utylitarysty one też stanowią oszustwo, a nawet rodzaj podstępnego gwałtu na zmyśle estetycznym odbiorcy.
Cóż, jedne formuły artystyczne zanikają, a inne dzięki tym samym procesom zyskują na popularności. „Literatura kobieca” to łatwe uogólnienie, często fałszywe (bo i nie każda kobieta tak pisze, i zdarzają się też piszący tak mężczyźni itd.), jednak trudno nie dostrzec statystycznych korelacji z płcią określonych cech twórczości; są jej świadome same autorki. Że mianowicie w swej prozie znacznie więcej uwagi poświęcają stanom emocjonalnym postaci, że opis zdarzeń w świecie schodzi tam na dalszy plan wobec opisu zdarzeń w psychice protagonisty, że rozmowy, intrygi, suspensy oplatają się nie wokół przedmiotów, lecz uczuć; pamiętamy nie scenografię, lecz aurę, klimat, temperaturę przymiotników, kolor epitetów. Fabuła – jak w niekończących się telenowelach – może wciąż i wciąż powracać do tych samych sytuacji, problemów, schematów, ponieważ za każdym razem liczy się nie ich opis faktualny, lecz bukiet wrażeń-ornamentów.
Taka literatura z czysto praktycznych przyczyn lepiej się nadaje do spożytkowania jako doraźny modulator nastroju. Wielkie narracje „męskie” są bardzo trudne do zsamplowania, do przyswajania w formie „literackich dżingli”. Przede wszystkim odwołują się częściej do rozumu - a to jest właśnie coś, czego nie sposób wstrzyknąć sobie w żyłę, podać w pigule, łyknąć w biegu: ciąg logicznych implikacji, skomplikowana architektura intelektu. Obrazowe podsumowanie dowodu nie jest dowodem. Wniosek z analizy nie jest tą analizą. Wrażenie mądrości nie zastąpi mądrości.
•
Staram się w tych rozważaniach unikać tonu utyskiwacza, który w zachodzących zmianach dostrzega tylko oznaki degeneracji i upadku kultury. Chóralne lamenty publicystów nieodmiennie mnie irytują. Co dobrego może zatem przynieść podobna ewolucja literatury? Ano chyba jednak przede wszystkim rozszerzenie kryteriów jej wartościowania, czyli właśnie zmianę tego, co uważamy tu za “dobre”. Niekoniecznie przez zniszczenie i zastąpienie starych jakości - ale przez dodanie do nich nowych.
No ale według jakich norm mierzyć zmianę norm? Ba! To są rewolucje. Można się jedynie przystosować lub nie; zadomowić w nowym świecie lub pozostać mentalnym reliktem uprzedniej epoki, jak ci krytycy domagający się wciąż współczesnego “Ulissesa” czy “Lalki”.
Tymczasem następuje przesunięcie ciężaru z autonomicznych jakości tekstu na to, co tekst ROBI z czytelnikiem, jak odciska się na jego umyśle – aż po wpływ mierzalny neurologicznie. Czytanie nie jest jakąś pozaempiryczną ikebaną duszy. Widać na MRI, jak mózg reaguje na dane bodźce słowne, jak rejestrują się w nim konkretne sieci znaczeniowe. Zachodzące na skutek lektury zmiany da się też badać potem testami kognicji. Ktoś “wstrzyknął sobie dawkę Witkowskiego” – to nie do końca jest metafora.
Że dziś podobne omówienia nadal brzmią dla większości absurdalnie? Że brzmią okropnie "nieliteracko”? A proszę sobie przedstawić, jak dla średniowiecznych truwerów i mnichów-filozofów brzmiałaby przepowiednia sztuki słowa jako globalnego, wszechjęzykowego przemysłu kopiowanych maszynowo w milionach egzemplarzy produktów zawodowych pisarzy fikcji fabularnej - albo wręcz tekstów odczytywanych w domach przy śniadaniu z jakichś magicznych skrzynek i luster, bez papieru, bez dźwięku, dla zysku reklamujących się naokoło alchemików i golemistów?
Jak absurd.