Nie przepadam za reklamami. Wręcz jestem na nie uczulona, więc kiedy stykam się z tymi dziełkami speców od marketingu, po prostu przerzucam jak najszybciej stronę w gazecie, przełączam program telewizora lub wyłączam na kilka minut radioodbiornik. Jednak nie wiem, czy oparłabym się żywemu, leżącemu „między czekoladami a wafelkami w czekoladzie” mężczyźnie w wieku lat trzydziestu trzech z kodem kreskowym na koszulce. Albo też temu samemu produktowi a la Hugh Grant leżącemu nago na tacy, pod folią, działu mięsnego jednego z marketów. Pewnie nie minęłabym takiego PANA-PRODUKTU bez uwagi. Nawet, muszę przyznać, z chęcią przeczytałabym wszelkie reklamowe slogany promujące ten męski produkt, choćby miały brzmieć nie wiem jak idiotycznie: „Marek Słaby. Silna marka” lub „Słaby, kochają go baby”.
Bo faktycznie, Marka Słabego, bohatera Mężczyzny z kodem kreskowym autorstwa Joanny Oparek, nie da się nie zauważyć i przygarnąć do grupy lubianych bohaterów książkowych. Facet ma na karku 33 lata, wyglądem aspiruje, przynajmniej w swoim odbiorze, do amanta kinowego wyżej wymienionego Hugh Granta, pracuje w krakowskiej firmie reklamowej i… Za wszelką cenę chce się sprzedać. W pierwszym momencie ma się wrażenie, że mężczyzna ten jest ostro odchylony od normy, odchylony zawodowo. Skoro jest copywriterem i pisze hasła reklamowe, tworzy kampanie, to wydaje się naturalne, że załapie aberrację pod tytułem „jestem produktem, chcę sprzedać siebie, kup MNIE”. Ale sprawa nie jest tak banalna, jakby się nam wydawało. Marek Słaby bowiem nie tyle ma zboczenie zawodowe, co chce być kimś dla kogoś, chce zaistnieć, bo jak sam mówi „…przekroczyłem trzydziestkę i nie pokazałem nic światu”.
Marek, cierpi mniej więcej na to, na co cierpiała Bridget Jones w książkach Helen Fielding, z tą różnicą, że nasz produkt made in Poland choruje na starokawalerstwo i niespełnienie artystyczne. Do tego stopnia męczą go te „choroby”, że wpada w rolę produktu, którego promocja przypada jego branżowym kolegom… Przy okazji sam Marek, mimo że Słaby, to jednak zawsze copywriter z wykształceniem psychologa, próbuje skutecznie zaistnieć w świecie sztuki: występując na slamach, gdzie tak naprawdę „wiersze nie mają większego znaczenia. Liczy się tylko, kto i jak je mówi”, bądź też wysyłając do co bardziej znaczących muzeów oraz galerii swą kolekcję zdjęciową pup Polaków różnego autoramentu. Zresztą, to właśnie dzięki fotografiom pupy Słaby znajduje miłość swego życia, Natalię - rozwiedzioną blond prawniczkę z dziewięcioletnim przychówkiem, Maćkiem. I nic to, że znajomość zaczyna się od fotek siedzącej części ciała, piwka i ekstatycznego zbliżenia po kilku minutach znajomości, skoro prowadzi do miłości i wyznania
„kocham cię”. Naprawdę nikomu nie powinno przeszkadzać to odwrócenie zakochania w tej książce. Tak samo zresztą, jak pojawiające się ironiczne odnośniki i komentarze, odnoszące się do rzeczywistości artystycznej i polityczno-społecznej: „…pcham się do tej sztuki jak Polska do Unii i w sumie nie wiadomo, po co tak się pcham. A potem pomyślałem, że przecież whisky stanieje o połowę. A jako artysta będę mógł już od rana chodzić nastukany i wtedy kto wie, może napiszę nawet bestseller. (…) I AA Award mógłbym jeszcze dostać. No to niech już będzie”. Pani Joanna Oparek bowiem fabułę swej „pierwszej pełnowymiarowej” powieści zasadza bardzo silnie w bliskiej przeszłości, którą podaje w formie groteski, przerysowując, ironizując świat, bohaterów i ich wypowiedzi.
Ten debiut Joanny Oparek zawiera w sobie wiele cennych obserwacji otaczającej nas rzeczywistości i jest dobrą, „zdecydowanie niepoważną powieścią” o poważnych sprawach jakie toczą się w nas samych i naszym kraju. Wszystko to podane jest na zgrabnie wyważonej tacy (kontaminacji słownych, znaczących nazwisk, przerysowania, ironii, groteski i humoru), jak przystało na dobry posiłek intelektualno-czytelniczy. Osobiście, czekam na dokładkę.