Premie górskie najwyższej kategorii
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2020 |
Autorzy | |
Kategoria | |
Wydawnictwo |
Premie górskie najwyższej kategorii są znane miłośnikom kolarstwa: to mety najtrudniejszych podjazdów, owiane legendą przełęcze i szczyty, strome zbocza, po których wspinają się najwytrwalsi. Autor zabiera czytelnika na jedyną w swoim rodzaju rowerową wyprawę po premiach górskich na rogatkach Krakowa. Punkty te są usytuowane w najbardziej tajemniczych zakątkach miasta, wśród starych chat i zagajników, między zapomnianymi kapliczkami a ruinami fabryk i magazynów. Skrzypienie starej kolarzówki wyznacza rytm opowieści, łączących baśniową gawędę z przewodnikiem krajoznawczym, eseistyczną swobodę z precyzją kronikarza.
Rowerowe prozy Jakuba Kornhausera są dowodem na to, że świat znad kierownicy typu „baran”, nawet jeśli ledwo zipie pod grubą czapą smogu, okazuje się barwniejszy, niż mogłoby się nam wydawać.
Numer ISBN | 978-83-66505-10-0 |
Wymiary | 124x194 |
Oprawa | miękka ze skrzydełkami |
Liczba stron | 184 |
Język | polski |
Fragment | Być jak Fausto Coppi w okolicznościach krakowskich? Ej, puchaczu w portkach, młody paskudziarzu, coś to ledwie od ziemi odrósł, gdzież ci do legend włoskiego peletonu, wycieniowanych cyklistów z dętkami przewieszonymi przez ramiona, przez szyje, do tych wąsatych amantów naciskających na pedały z gracją baletmistrzów, gdzież do słynnych uciekinierów i górali żylastych, czasowców, którzy składają się na kierownicy niczym scyzoryki, bo o sprinterach napompowanych adrenaliną finiszowych metrów nie ma co nawet wspominać, marzenia o wspinaczkach na niebosiężne przełęcze Stelvio i Pordoi to sobie włóż między bajki, wszak w stołecznej królewskiej krwi od małego rozpuszcza ci się trucizna niecki, kotlinność wszechogarniająca i nikłe wspomnienia cielesnych ekstaz na podjazdach beskidzkich, orawskich, podhalańskich, gdzie wymiękali ze zgrzytem, z kwikiem puchli najwytrwalsi, a tyś mknął pod górę jak ten yeti na jednośladzie, jak lamparciątko z włochatymi łapkami na owijkach, tyś nie musiał ciągnąć z bidonu witaminowej zupki w drodze na Koskową Górę i pod Ząb, tyś płynął jak ten Phelps pośród manatów, pośród narwali i fok, by na górze odetchnąć wolnością, która napełnia pierś rozrzedzonym powietrzem, podczas gdy inni mogli co najwyżej oddychać rękawami swych poliestrowych wdzianek, walcząc z mięśniami palącymi gorzej od trzustki Smoka Wawelskiego. |
Podziel się opinią
Komentarze