Niedawno ktoś pokazał mi stronę, na której można w formie krótkiego listu podzielić się z internautami swoimi troskami, radościami oraz między innymi także frustracją. Uczucie to podczas lektury książek Sherrilyn Kenyon jest mi nad wyraz bliskie, ułożyłam więc kilka możliwych wersji takiego listu. Na przykład: „Droga Pani Kenyon, zwalniam panią, Wydawca”, „Drodzy Wydawcy, czytajcie! Wasi oszkalowani greccy bogowie” czy też: „Drogi Szefie, litości! Kamila”.
Litość byłaby wskazana szczególnie, bo o ile uwielbiam czytać książki, to już makulaturę niekoniecznie, a tylko to da się powiedzieć o sposobie składania liter i wyrazów przez autorkę. W ramach odpoczynku od tego wątpliwej jakości czytadła, którego nie dałabym do pociągu nawet najgorszemu wrogowi, musiałam przeczytać kilka tekstów, o których da się powiedzieć, że to książki – w przeciwnym razie moje zwoje mózgowe uległyby trwałemu wyprostowaniu. W zasadzie wstyd mi, że muszę pisać recenzję takiej szmiry, w końcu nie jestem takim strasznym zoilem, na jakiego wyglądam, ale dotarłam do takiego punktu desperacji, w której wszystko jest lepsze od czytania pierwszej damy wampirzego porno.
Trudno powiedzieć, żebym spodziewała się jakichś rewolucji w kolejnej odsłonie przygód zarejestrowanych na DarkHunters.com kolesi, którzy żyją wiecznie dzięki Artemidzie i polują na wampiry. Po „K” jak Kyrian i „T” jak Talon Kenyon odpytała „Z” jak Zareka i tak powstał Taniec z diabłem. Tytuł – podobnie jak poprzednie – ma się do treści jak pięść do nosa, ale tego też się spodziewałam.
Zarek jest jak nasza rodzima Achaja: będzie bity, poniżany, gwałcony, a to i tak nie będzie koniec. Ba, on nawet przesiedział dziewięćset lat na Alasce jedząc surowe mięso i nie nadążając za rzeczywistością ponieważ – oczywiście rzekomo, bo chyba nikt nie uwierzy w to, że jest naprawdę zły – popełnił jakąś straszliwą, okrytą mrokiem przeszłości zbrodnię. Zarek jest programowo burkliwy, chamski i groźny, nosi – jak wszyscy Mroczni Łowcy – skórzane spodnie, od których dostaje +10 do charyzmy i seksu, przynajmniej dla damskiej części bohaterów powieści. Do wielbicielek skórzanych spodni dołącza niewidoma (sic!) nimfa sprawiedliwości, córka samej Temidy, Astrid. Astrid ma dużego wilka, z którym łączą ją zażyłe stosunki, duży dom, jest tępa i ma wydać na Zareka wyrok. Na życie Zareka oprócz tego czyhają Artemida, Apollici oraz – do kompletu – Tanatos. Ale Kenyon to twarda sztuka i musiała dodać coś jeszcze, aby uprzykrzyć mi życie: „Małego Księcia”. Tak, tego jeszcze nie było – wszechobecne, wypowiadane
świszczącym szeptem w mroźnej aurze Alaski oraz wystękiwane podczas łóżkowych uniesień pary bohaterów cytaty mają za zadanie uwznioślić, upoetycznić i upiększyć czytadło. Zadanie to, jak nietrudno się domyślić, oczywiście nie zostaje wykonane.
Dzika i nieopanowana żądza to coś, co pojawia się dopiero po 50 stronie tekstu – trzeba przyznać, że to było dla autorki ogromne wyzwanie, należą się jej za to gromkie brawa! Zwykle czegoś w stylu „napięty do granic wytrzymałości penis” albo „twarde, jędrne, zawadiacko uniesione piersi” pojawiało się już na około trzynastej stronie, więc przeniesienie akcji erotycznej tak daleko jest istotnie wyczynem, który wymaga odnotowania. Kiedy jednak już zacznie, łóżkowa scena ciągnie się – drobiazgowo opisana – przez co najmniej kilka stron. To trochę przypomina nawet pietyzm Victora Hugo , który na piętnastu z górą stronicach opisywał Katedrę Notre Dame w Paryżu – tak przynajmniej sobie wmawiałam podczas lektury.
A jest to lektura – żeby nikt nie miał najmniejszych wątpliwości – niesamowicie długa, paskudnie nużąca, wyjątkowo ogłupiająca i po prostu niestrawna. Mogłabym napisać, że jest tak niestrawna jak – przykładowo – kiełbasa swojska z nutellą, ale proszę państwa, taką drobiazgowość opisu i taki brak smaku znajdziecie tylko u Sherrilyn Kenyon. Serdecznie zapraszam!