Nie interesują mnie autobiografie. Zazwyczaj. Wydaje mi się często, że człowiek czyniąc bohaterem książki samego siebie, nie do końca jest obiektywny i przedstawia siebie w taki sposób, w jaki sobie wymyśli, co często mija się z rzeczywistością. Jednak w przypadku Ingrid Betancourt i jej książki Każde milczenie ma kresjakiś chochlik wkradł się w moją głowę, postanowiłam jednak przeczytać te ponad sześćset stron. Dlaczego? Nie interesuje mnie jakoś szczególnie sytuacja polityczna w Kolumbii, uwolnienie Betancourt pamiętam jak przez mgłę, a jednak uświadomiłam sobie, że ta kobieta żyła ponad sześć lat w kolumbijskiej dżungli przetrzymywana przez partyzantów-komunistów. Pomyślałam, że jeśli tylko lektury nie zdominuje filozofowanie na temat polityki, być może będzie ciekawie. Dostałam dokładnie to, czego oczekiwałam.
Ingrid Betancourt, niezwykle czynna politycznie działaczka na rzecz walki z kartelami narkotykowymi, zostaje porwana przez FARC i umieszczona w samym środku dżungli. Opisuje kolejne lata swojej niewoli obnażając mechanizmy, jakie obowiązywały wśród partyzantów, często jeszcze dzieci, z karabinami przewieszonymi przez ramię, zakuwających ją w łańcuchy, wyżywających się na niej za zło całego świata. Mechanizmy, którym ona, chcąc nie chcąc, musiała się podporządkować. A walczyła dzielnie. Jako ważny zakładnik była traktowana różnie, w zależności od tego, kim był w danym momencie dowódca obozu, w którym "stacjonowała". Z jednym potrafiła wywalczyć dostęp do radia i słuchać codziennie audycji, w których rodziny uwięzionych mogły prowadzić monolog skierowany do najbliższych, u innego zaś musiała znosić poniżanie i napastowanie przez zezwierzęconych strażników. Każde milczenie ma kres to książka o tym, jak ważna jest wolność i jak bardzo ludzie nie zdają sobie sprawy z istotności nudnej codzienności. Tej
lektury nie da się ot, tak po prostu przeczytać. Ją się pochłania, zatrzymując tylko co kilkadziesiąt stron po to, by przetrawić ból, który ogarnia czytelnika, kiedy wręcz czuje jak na szyi zapinają mu obrożę i na łańcuchu przywiązują do drzewa. I choć znamy finał tej historii, to jednak będąc już przy samym końcu oddech przyspiesza, bo myślimy już kategoriami Ingrid - "może mi się uda?", "może wreszcie mnie uwolnią?". I kiedy docieramy do ostatniej strony, zamykamy książkę, rozglądamy się wokół... i uświadamiamy sobie, że nie otacza nas wcale dżungla, tylko siedzimy wygodnie w fotelu, obok stoi zimna już kawa, patrzymy na śpiącą obok ukochaną osobę i myślimy sobie "mam dużo szczęścia".