Portowe przyjemności, część 1
Największą sensacją tegorocznego Portu było jednak wręczenie po raz pierwszy nowej nagrody poetyckiej, Silesiusa, nieco młodszego brata znanego już „prozaicznego” Angelusa (obie upamiętniają barokowego poetę religijnego, Anioła Ślązaka z Wrocławia).
Zakończony niedawno trzynasty już festiwal poetycki Port Wrocław mógł – jak i poprzednie jego edycje – uradować miłośników poezji, tym bardziej, że miasto Wrocław łoży na organizację hojną ręką i co roku dochodzą jakieś bonusy. Tym razem Port przeniósł się do sal Teatru Polskiego z mocno już zapyziałych sal Impartu, (przy których jeszcze rok temu trwały w najlepsze roboty ziemne, przypominające skrzyżowanie wykopków z burzeniem Kartaginy, przez co na kolejne imprezy brnęło się przez teren przypominający pola pod Verdun). Na potrzeby dyskusji wzniesiono coś w rodzaju olinowanego ringu bokserskiego, na którym ustawiono fotele i, nie wiedzieć czemu, szklaną kulę ze złotą rybką, która musiała za szkłem dostawać oczopląsu; pomysł stworzenia ringu, jakkolwiek nieco chybiony z powodu różnic poziomów (duża część publiczności widziała tylko głowy rozmówców), miał też swoisty sens: oto w czasie dyskusji o Wojaczku i o nowej książce, Wojaczka dotyczącej (Wojaczek wielokrotny S. Beresia i K. Batorowicz-Wołowiec, zbiór
osiemdziesięciu rozmów z osobami, które wspominają swoje spotkania z poetą) ukazał się na widowni jakiś pan i wielkim głosem zaczął zarzucać jednemu z rozmawiających: Ty nigdy nie byłeś przyjacielem Wojaczka! Nigdy! – a pacyfikowany przez publiczność i prowadzącego, Krzysztofa Siwczyka, dorzucił argument koronny – Nigdy jego przyjacielem nie byłeś, a potem jeszcze wiersze o papieżu drukowałeś!; kiedy indziej – jak słyszałem – ktoś w proteście przeciw czemuś ciskał o ziemię krzesłem. Oddzielenie publiczności od dyskutantów było więc może dorzeczne choć, prawdę mówiąc, wolałem niegdysiejsze pogaduszki pod zasadzonym w sali Impartu drzewkiem.
Organizatorzy postawili też na stronę wizualną – w przypadku Portu to też nic nowego, od dawna bowiem kombinowano ze scenografią i oprawą muzyczną; tym razem jednak Biuro Literackie przeszło samo siebie. Nad każdym czytaniem, zmienionym w spektakl, pracowało ponoć trzydzieści parę osób; poetom bowiem towarzyszył nie tylko grany na żywo podkład muzyczny (kwartet TRZASKA/FRISS/HAUTZINGER/JORGENSEN), ale i wyświetlane na trzech ekranach wizualizacje-wariacje na temat czytanych tekstów oraz działania aktorskie: w głębi sceny, za szklanym parawanem na kilku piętrach półnadzy aktorzy pracowali w „fabryce Ikarów”, turlali po scenie Pegaza na kółkach, wwozili poetów na motorach i platformach z ławeczką, wylegiwali się na kanapach i darli gazety. Wszystko to do kupy było zapewne niebywale artystyczne, na mnie jednak robiło wrażenie przesadnego natłoku. Tym bardziej, że muzycy notorycznie zagłuszali czytających, a Mikołaj Trzaska z kolegami zdawał się w ogóle nie przejmować tym, co brzmi z przodu sceny; ot, grali
sobie, a kiedy ich poniosło, to poniosło, choćby poeta właśnie wchodził w fazę dramatycznego piano.
Największą sensacją tegorocznego Portu było jednak wręczenie po raz pierwszy nowej nagrody poetyckiej, Silesiusa, nieco młodszego brata znanego już „prozaicznego” Angelusa (obie upamiętniają barokowego poetę religijnego, Anioła Ślązaka z Wrocławia). Oto po raz pierwszy ustanowiono w Polsce tak wysoką nagrodę za poezję (która ze swej natury zdaje się być mniej rentowna niż proza), w dodatku bardzo roztropnie podzieloną: 100 tysięcy za całokształt, 50 tysięcy za książkę roku, 20 tysięcy za debiut. Nie będzie zatem takich dylematów jak w przypadku Nike, gdzie jury co roku miota się między nagradzaniem obiecujących debiutantów, wielkich mistrzów i tego, co w literaturze dzieje się na bieżąco w wiekowych stanach średnich (często najciekawszych i wyznaczających kierunki rozwoju). Nagrodę za całokształt otrzymał Tadeusz Różewicz i tej decyzji trudno stawiać jakiekolwiek zarzuty; za książkę roku uznano Po tęczy Andrzeja Sosnowskiego, sztandarowego poetę Biura, powszechnie uważanego za papieża poezji polskiej w
kwiecie wieku, wreszcie jako debiut roku uhonorowano Po sobie Julii Szychowiak, i również tę decyzję można łatwo obronić; nie było zatem żadnej spektakularnej klapy werdyktowej, a Silesius wszedł w życie krokiem tyleż roztropnym, czy udanym.
Piszę o tym wszystkim jednak z zupełnie innych powodów niż zwykłe zdanie relacji. Oto bowiem zostałem zapytany, czy tak tłumnie odwiedzany i z takim rozmachem zorganizowany festiwal nie świadczy o jakiejś nowej sile w poezji polskiej, o renesansie czytelnictwa. O, mój Boże – pomyślałem sobie – cóż za godny pochwały optymizm!
Dałbym sobie odciąć mały palec, że w Polsce mamy znacznie lepszą poezję niż prozę. Wielość kierunków (od o’haryzmu i ashberyzmu przez neolingwizm po neoklasycyzm, od starych mistrzów przez Brulion po błyskotliwych debiutantów), poeci miary międzynarodowej, fascynujące zjawiska portali netowych, gdzie w tonach lirycznego barachła trafiają się prawdziwe perły, z których wyrastają największe nazwiska w młodej poezji; duże ośrodki poetyckie (często zgromadzone wokół jakiejś instytucji czy pisma, jak na przykład warszawscy neolingwiści wokół Staromiejskiego Domu Kultury czy poeci katoliccy wokół „Toposu”) oraz zjawiska zupełnie osobne, oderwane od obowiązujących mód i grup poetyckich, ale nieraz zupełnie fantastyczne. Proszę wybaczyć stylistycznego potwora, ale „mapa polskiej poezji jest naprawdę przebogata”. Można to sobie powtarzać bez końca, można mantrować i klepać to do wiadomo jakiej śmierci – i nic. Czytelnicy, nie tylko w Polsce zresztą, ale wszędzie chyba, masowo odchodzą od wiersza. Jest nawet gorzej:
masowo piszą wiersze (internet jest wybrukowany złymi tekstami poetyckimi), ale ich nie czytają; nastawieni są wyłącznie na monologowanie, nie na dialog. A może w ogóle nastąpił jakiś zmierzch tej formy komunikacji, być może jest zbyt trudna w lekturze? Zmieniła się, jak większość współczesnej muzyki klasycznej, w poszukiwania dla wtajemniczonych? Czy wreszcie, powtórzę komunał, to szkoła zabija zainteresowanie poezją (choć marna to wymówka)? Jest to zapewne proces zbyt głęboki i złożony, by roztrząsać go w takim tekściku, ale od dawna mam wrażenie, że poświęcam mój czas (i jako piszący, i jako czytelnik, przede wszystkim) dziedzinie, która niedługo będzie przypominała filumenistykę, jeśli nie tworzenie miniaturowych dioram wnętrz (rozrywka nader popularna w XIX wieku). A zatem, zapytany przez miłą panią o renesans poezji, odpowiedziałem mniej więcej tak (mając w pamięci legendarny już ziemniaczany materiał białostockiej TV Jard):
- Proszę Pani, gdyby ktoś wynajął Teatr Polski we Wrocławiu na imprezę poświęconą jedzeniu ziemniaków, gdyby każdemu aktowi jedzenia ziemniaków przez słynnego zjadacza towarzyszyły bulwowe projekcje, a za ścianą za szkłem chodzili aktorzy przebrani za ziemniaki, gdyby ustanowiono nagrodę Śląskiego Kartofla w trzech kategoriach, 100 tysięcy za całokształt pożeractwa, 50 tysięcy za posiłek roku i 20 tysięcy dla zjadacza-debiutanta, gdyby w sklepiku sprzedawano ulubione dania ziemniakożerców w promocyjnych cenach, to przecież w tym teatrze by było dwa razy, pięć razy, dziesięć razy tylu widzów i uczestników. Nie pojmuję tego, ale tak właśnie jest.
I, nieco zmartwiony, poszedłem na frytki.