Po pokładzie walały się kulki po przeżutych narkotykach. W powietrzu świszczały prawdziwe kule z kałachów. Piraci z każdym dniem stawali się coraz bardziej nieobliczalni. - Dotarło do mnie, że możemy zginąć - mówi w rozmowie z Magazynem WP Piotr Budzynowski, polski kapitan statku "Beluga Nomination", porwanego w 2011 r. przez piratów u wybrzeży Somalii.
Anna Śmigulec: Somalijscy piraci więzili pana i załogę przez 82 dni. Jak pan to przeżył?
Piotr Budzynowski: Na początku nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Dopiero potem, kiedy poczułem lufę karabinku na swojej skroni czy plecach, z bliska zobaczyłem, jak bardzo są agresywni, jak krzyczą, wszystko niszczą, a nas biją i szturchają za byle co, dotarło do mnie, że możemy zginąć.
Jeden zginął.
Nasz bosman, Joshua, który zawsze nosił sombrero. Jeden z piratów zastrzelił go na moich oczach. Został po nim tylko kapelusz. Po nas też tyle zostanie – pomyślałem wtedy. Po mnie: kolorowy sweter, który dostałem w prezencie od córki.
Bał się pan?
Bałem się o moją załogę: 11 osób z Filipin, Rosji i Ukrainy. Bałem się też i martwiłem o żonę i córkę, które zostały w Świnoujściu i nie miały ze mną żadnego kontaktu. I oczywiście o siebie. Za wszystkich czułem się odpowiedzialny.
Czyli wyruszając w rejs dopuszczaliście, że zostaniecie porwani?
Wiedzieliśmy, że będziemy płynąć przez wody kontrolowane przez somalijskich piratów, więc wcześniej przygotowaliśmy się na ewentualny atak. Ja przeszedłem szkolenia, a później już z moją załogą ćwiczenia praktyczne na statku. Wszystkie drzwi zamknęliśmy od zewnątrz, na niektórych zamontowaliśmy dodatkowe blachy i sztaby mocujące i zaspawaliśmy.
Rozciągnęliśmy też wzdłuż całej burty spiralny drut najeżony żyletkami. Wybraliśmy pomieszczenie na "cytadelę", czyli bezpieczne miejsce na czas porwania, z którego można kierować statkiem, mieć kontrolę nad maszyną oraz łączność radiową ze światem zewnętrznym.
Zwykle funkcję "cytadeli" pełni maszynka sterowa, ale na naszym statku była za mała, żeby pomieścić 12 osób. Wybraliśmy więc całe pomieszczenie maszynowni, bo była większa i spełniała wszystkie wymogi.
Płynęliśmy też w konwoju: kilkanaście statków w asyście okrętów wojennych. Ale tylko na tym najbardziej niebezpiecznym odcinku, wzdłuż lądu, na wysokości Jemenu. Potem wypłynęliśmy na otwarte wody i każdy skierował się w swoją stronę.
Nasz statek był stosunkowo niewielki: 132 m długości i najważniejsze: zaledwie dwa metry wysokości burty nad taflą wody. Nietrudno podpłynąć, dostawić drabinkę i wejść na pokład. To nie wysoki i trudniejszy do zdobycia tankowiec czy kontenerowiec. Choć kontenerowiec "Maersk Alabama" piraci też zdołali porwać dwa lata wcześniej. Film "Kapitan Phillips" z Tomem Hanksem dobrze to oddaje. Tyle, że ich załoga się rozdzieliła, podczas gdy główna zasada w przypadku porwania brzmi: załoga ma się trzymać razem.
Jak wyglądało porwanie?
Byliśmy bardzo czujni, płynąc przez tę strefę wysokiego ryzyka. Na noc wygaszaliśmy cały statek i sunęliśmy w ciemnościach, żeby nie przyciągnąć uwagi małych łodzi, na których mogli się czaić piraci. Wciąż obserwowaliśmy wody wokół. Dwa razy pojawiła się podejrzana łódź, ale nic się nie wydarzyło. Pomyślałem wtedy: "Do trzech razy sztuka".
I rzeczywiście: z trzeciej łodzi zaatakowali nas piraci. Płynęli motorówką, na której walały się kałachy, drabina i ręczne granatniki. Zaczęli do nas strzelać, prosto w mostek. Próbowałem płynąć zygzakiem, ale nie mogłem dopuścić do zbyt dużych wychyleń, bo stracilibyśmy prędkość.
Udało mi się dodzwonić do UKMTO (Służby Pomocniczej Marynarki Angielskiej, która patrolowała rejon Somalii i gromadziła informacje o atakach) i zgłosiłem, że zaatakowali nas piraci. Ale oni tylko zadawali bzdurne pytania: jaki mamy ładunek, z jaką prędkością płyniemy, ile osób liczy załoga. A przecież to wszystko mieli w dokumentach.
Nacisnąłem jeszcze przycisk alarmowego powiadamiania, dzięki czemu informację o alercie i naszej pozycji na wodach dostał niemiecki armator, do którego należał statek oraz państwo, pod którego banderą płynęliśmy, czyli Antigua i Barbuda.
Kiedy pierwszy z piratów przedarł się przez druty najeżone żyletkami, zarządziłem ewakuację całej załogi do maszynowni, kilka pięter pod mostkiem, poniżej pokładu głównego. Zabraliśmy tam zapas wody, jedzenia, gaśnice, a nawet beczkę, bo gdzieś się trzeba załatwiać. Wcześniej zerwaliśmy jeszcze ze ścian wszystkie plany ewakuacyjne statku, żeby piratom trudniej było rozeznać się w jego rozkładzie i żeby jak najdłużej był dla nich labiryntem. Mieliśmy nadzieję, że dzięki temu zyskamy czas i pozostaniemy w ukryciu, dopóki nie dopłyniemy do Seszeli. Od celu dzieliło nas 30 godzin, ale wystarczyłoby, że zbliżymy się do rafy koralowej wokół wysp i zainterweniuje straż przybrzeżna. Niestety, musieliśmy zatrzymać silnik, bo piratom udało się odciąć napięcie na kompas, więc i tak nie utrzymalibyśmy kursu. Wtedy zrozumieliśmy, że w najbliższym czasie nikt nas nie uratuje.
Porywacze zlokalizowali nas po 52 godzinach.
Na wszelkie sposoby próbowali się dostać do pomieszczeń, w których się ukrywaliśmy. Najpierw strzelali z karabinów. Ale drzwi były z grubej stali, więc nie udało im się ich sforsować. Za to zrobili w nich niewielki otwór i korytarz polali benzyną, po czym podpalili, żeby nas wykurzyć. Później posunęli się dalej: wlali benzynę przez tę dziurę i podpalili. Wtedy przydały się gaśnice, które zgromadziliśmy w maszynowni.
Czyli mogliście zginąć, zanim w ogóle zobaczyliście ich z bliska?
Tak. Dlatego szybko zdecydowaliśmy się przenieść w inne miejsce na statku. Cichcem i pod osłoną nocy. Ale i tam szybko nas znaleźli. Niemal trzy następne miesiące spędziliśmy z nimi. W tych samych pomieszczeniach, ciągle obserwowani, pilnowani, szturchani karabinkami - właściwie 24 godziny na dobę.
Piratów było trzech. Jeden miał najbardziej przekrwione oczy, jakie widziałem w życiu. Nie było z nimi żadnej rozmowy. Nie znali angielskiego, mówili tylko w swoim języku. A właściwie krzyczeli. Na nas, ale też między sobą. Na przykład najpierw zniszczyli sprzęty na mostku, powyrywali wszystkie kable, a potem kazali mi uruchomić statek. Pokazywałem im, że to niemożliwe, bo sprzęt nie działa, a oni tylko wrzeszczeli, bili i grozili bronią. Najpierw przestrzelili radar, a później kazali mi go naprawić. Nie wiem, jakim cudem udało nam się go z mechanikiem Miszą uruchomić.
Po kilku dniach, na ich rozkaz, dopłynęliśmy do miejsca, które wskazali: kotwicowisko u wybrzeży Somalii. Wyglądało jak parking dla porwanych statków. Cumowały tam tankowce, kontenerowce, masowce. Wszystkie czekały na zakończenie negocjacji i przekazanie okupu. Jak się później okazało, rekordzista czekał dwa i pół roku.
I to tam, na kotwicowisku, na nasz statek wpadli kolejni piraci. Zmienili poprzedników. Wciąż rotowali: kolejnych kilkunastu i kolejnych. To sprawiało, że zrobiło się jeszcze bardziej niebezpiecznie. Bo z nimi trudno było cokolwiek ustalić. A jak pojawiali się nowi, to trzeba było zaczynać od początku. Oni działali w chaosie, ciągle krzyczeli i kłócili się między sobą. Do tego włączali w telefonie swoją ulubioną muzykę na cały głos - każdy swoje przeboje. Hałas nie do zniesienia. Często nawet w nocy. I śpiew muezina wzywającego do modlitwy pięć razy dziennie, począwszy od świtu: przenikliwy, też na cały regulator.
Byli nieobliczalni?
Tak, tym bardziej że wszyscy żuli khat, czyli roślinę, która ma właściwości narkotyczne, działa jak amfetamina. Daje zastrzyk energii, wywołuje ekscytację, a nawet halucynacje. Może dlatego czasami puszczali serie z karabinu, bez powodu, na oślep, niszcząc wnętrze statku i przydatne sprzęty. Zresztą przeżute kulki z liści khatu, który oni nazywali "miraa", walały się po całym statku. Te świeże i te wyschnięte na wiór.
Wypili też 200 litrów alkoholu, którym mieliśmy płacić w indyjskich portach. Mimo że islam im zabrania. Z czasem zdemolowali wszystko, co było na statku. Transportowaliśmy między innymi dziewięć luksusowych jachtów. Wyrwali z nich i zniszczyli wszystko, co się dało. Nawet kamizelki ratunkowe, które przecież mogli zabrać ze sobą i ich używać.
Sprawiali wrażenie, jakby urodzili się tylko po to, żeby dewastować. Nie rozumieli też działania naszych ubikacji. Nie używali spłuczki, więc błyskawicznie zapchali wszystkie kible i ekskrementy wręcz wylewały się na podłogę. Albo załatwiali się do kratek kanalizacyjnych. W połączeniu z 30-stopniowym somalijskim upałem dawało to uderzający smród, który aż szczypał w oczy.
Na kotwicowisku dostarczali sobie jedzenie. W tym żywe koźlątka, które spacerowały po statku, dopóki ich rytualnie nie zabili. Podcinali gardło, krew spływała na pokład, a po wszystkim głowy i racice tych zwierząt walały się wszędzie, bo nikt ich nie sprzątał. Oczywiście zlatywały się stada much. Do tego pod koniec skończyła nam się woda i dowieźli jakąś w beczkach po benzynie. Zajeżdżała paliwem i miała kolor błota.
Cichcem kazałem naszemu kucharzowi przegotowywać każdą porcję i dorzucać cokolwiek, co było jeszcze w zapasach: goździki, herbatę, cynamon. Żeby zabić ten posmak benzyny. To wszystko sprawiło, że dodatkowo zacząłem się bać, że na naszym statku wybuchnie jakaś epidemia.
No właśnie, co z waszymi podstawowymi potrzebami?
Pod koniec już właściwie głodowaliśmy. Ja schudłem jakieś 10 kg, mimo że byłem szczupły. Jedliśmy tylko garstkę ryżu rano i wieczorem. Albo placki z mąki, która jeszcze została. Obiadów nie było. Piraci oczywiście mieli własny prowiant, w tym mięso. My mogliśmy tylko patrzeć, jak jedzą. Do ubikacji przez większość czasu mogliśmy pójść tylko, jeśli pozwolili. Przez wiele tygodni spałem na gumowej podłodze na mostku kapitańskim, w przejściu między pulpitem z urządzeniami nawigacyjnymi i sterem a ścianą okien. To było coś w rodzaju korytarza: 60 cm szerokości, więc trudno było się położyć na plecach lub obrócić. Byłem strasznie obolały, pod koniec miałem wciąż spuchnięte stopy.
Pierwszy raz wykąpaliśmy się po dziewięciu dniach od porwania. Wtedy jeszcze pozwolili nam wziąć normalny prysznic w łazience przy jednej z kabin. Później, kiedy brakowało wody, każdy z nas "kąpał się" w pięciu kubkach wody. Czerpaliśmy z jednej beczki, pierwszym kubkiem nawilżaliśmy skórę, która była spocona, śmierdząca i swędziała w tym upale. To przynosiło niewielką ulgę. Każdy kolejny kubek liczyliśmy, bo woda była na wagę złota.
Ale i tak najgorsza była chyba niepewność?
Rzeczywiście, przez wiele tygodni nie wiedzieliśmy, czy firma, do której należał nasz statek, podejmie negocjacje z piratami, później: jakiej wysokości będzie okup, czy obie strony się dogadają, czy armator zdoła zebrać żądaną kwotę, czy po drodze piraci nikogo nie zabiją, wreszcie, czy operacja dostarczenia pieniędzy się uda i miliony dolarów fizycznie trafią w ręce porywaczy. A dokładnie: sfruną na spadochronach z awionetki do morza, skąd wyłowią je piraci.
Ile milionów?
Porywacze zażądali dwunastu, a stanęło na pięciu. Oczywiście, nigdy by się nie dogadali, gdyby każda ze stron nie wystawiła swojego negocjatora. Piraci przysłali Alego - który świetnie mówił po angielsku i znał się na psychologicznych sztuczkach. Nazywali go translatorem. Armator zatrudnił Markusa - człowieka, któremu najpierw ufałem, później zacząłem podejrzewać, że nas okłamuje i straciłem nadzieję. Ale okazało się, że prowadził negocjacje do samego końca i osobiście przyleciał z pieniędzmi. Akcja zrzutu pieniędzy miała miejsce 13 kwietnia 2011 r.
Poczuł pan wtedy ulgę?
Nie. Bo niby wszystko się udało, ale wciąż byliśmy u wybrzeży Somalii, do tego bez wody, bez jedzenia i najważniejsze: niemal bez paliwa, a cały statek był kompletnie zdemolowany.
Nawet kiedy kilka dni później siedziałem już w hotelu w Mombasie w Kenii, nie czułem ulgi. Znów nie mogłem uwierzyć - tym razem, że nikt mi nie grozi bronią, nie rozkazuje, nie wrzeszczy na mnie. I że jest cicho.
Po powrocie okazało się, że cierpi pan na PTSD - zespół stresu pourazowego.
Żona i córka widziały, że nie jestem sobą. Stałem się nerwowy. Irytowałem się byle czym, podnosiłem głos, kłóciłem się z nimi. Krzyczałem nawet na psa. Nie myłem się. Żona przygotowała mi kąpiel, a ja: "Nie teraz, mam jeszcze czas’. Kiedyś obudziłem się na podłodze w łazience. Córka zdumiona: "Tata, przecież masz łóżko", a ja: "Nie, tu mi dobrze". One chyba były przerażone. Że nie mają już argumentów ani sposobów, żeby do mnie dotrzeć. A ja nie widziałem, że dziwnie się zachowuję. Unikałem też ludzi. Jak wychodziłem z psem, to tylko wcześnie rano albo późnym wieczorem, jak nikogo nie było na ulicach. A i tak wydawało mi się, że za każdym krzakiem czai się pirat z karabinem.
Żona znalazła mi terapeutów. Najpierw czułem, że terapia mi pomaga, ale później zrezygnowałem. Bo po każdej sesji wracałem podenerwowany.
11 marca 2011 r., na miesiąc przed uwolnieniem, kiedy negocjacje piratów z kompanią się przeciągały, w prywatnym dzienniku, który prowadził pan w ukryciu, napisał pan: "Zrobię wszystko, żeby więcej nie wypłynąć. Żeby nigdy moje życie nie zależało od kilku dupków, którzy mieli pieniądze". Zresztą wielokrotnie obiecywał pan sobie wtedy, że nigdy nie wróci do pływania na statkach. To czym się pan teraz zajmuje?
Pływam na statkach.
Rok wytrzymałem bez pracy. Ale moje leczenie pochłonęło wszystkie nasze oszczędności, a nawet się zapożyczyliśmy.
A na somalijskie wody kiedykolwiek pan wrócił?
W 2019 roku. Płynęliśmy ze Sri Lanki do Egiptu. Ale tym razem z trzema uzbrojonymi komandosami na pokładzie. Jak się później okazało, byli dobrze przygotowani, walczyli w Afganistanie. Ale nasz statek też był dobrze przygotowany. Kiedy weszli na pokład i zobaczyli wszystkie zabezpieczenia, włącznie ze spiralnym drutem żyletkowym rozciągniętym wzdłuż burty, zapytali zdziwieni: "Skąd pan wie, jak to należy zrobić?" A ja na to: "A, naczytałem się poradników". Dopiero pod koniec rejsu powiedziałem im, że sam byłem porwany.
Historię kapitana Piotra Budzynowskiego przeczytasz w książce "Porwany. 82 dni w rękach piratów" autorstwa jego samego oraz reportera Łukasza Pilipa.