Polska szkoła musi się zmienić. Przestarzały system frustruje dzieci i dorosłych
Rok szkolny 2020 zaczyna się od szeregu wielkich niewiadomych: jak w nowej rzeczywistości czasu ogólnoświatowej epidemii odnajdą się uczniowie, jak poradzą z nią sobie rodzice i nauczyciele? Czy uda się tradycyjny system edukacji przenieść w realia cyfrowe i jakim kosztem? A przede wszystkim – czy to naprawdę dobry pomysł, by nauka rozpoczęła się 1 września jak zwykle? Na te i inne pytania odpowiada autor książki "Jak nie zwariować ze swoim dzieckiem. Edukacja, w której dzieci same chcą się uczyć i rozwijać" – dr Mikołaj Marcela.
Magdalena Maksimiuk: Polski system edukacji zmienia się w szybkim tempie, a epidemia niektóre z ważnych zmian jeszcze przyspieszyła. Jakie główne trendy i kierunki da się zauważyć?
Mikołaj Marcela: Zarówno pozytywne, jak i negatywne. Do pozytywnych należy na przykład wymuszone epidemią rozwijanie kompetencji cyfrowych przez nauczycieli, przynajmniej tych, którzy tego chcą. Obserwując różne grupy w mediach społecznościowych i zjawiska obecne w internecie zauważam, że wielu nauczycieli rozwija się technologicznie, bierze udział w szkoleniach organizowanych przez innych nauczycieli – liderów zmiany, w szczególności jeśli chodzi o wykorzystanie sieci i zgromadzonych tam zasobów w przygotowaniu nauczania. Innym pozytywnym trendem, występującym już wśród tych najbardziej uświadomionych rodziców, jest to, że zaczynają "odpuszczać" swoim dzieciom – przywiązywać mniejszą uwagę do ocen, zaliczania materiału, podstawy programowej, do odrabiania lekcji. Zaczynają zauważać, czym się dzieciaki naprawdę interesują, budują z nimi głębsze więzi.
A w takim razie jakie są trendy negatywne?
Do negatywnych trendów występujących w polskim systemie edukacji czasu epidemii należy na pewno zaliczyć próby przeniesienia XIX-wiecznego pruskiego modelu edukacji do sieci, a więc między innymi wysyłanie kart pracy, którymi uczniowie byli wprost zasypywani. Chodzi też o symulowanie typowej lekcji szkolnej z nierzadko towarzyszącą jej atmosferą strachu, jednak teraz przeprowadzenie jej na Zoomie lub innym komunikatorze. To musiało się zakończyć porażką. Młodzi ludzie są znacznie bardziej biegli w wykorzystywaniu narzędzi cyfrowych, więc tradycyjne metody nauczania w tym przypadku się po prostu nie sprawdzają.
Nowy rok szkolny. Wielka przeprowadzka w szkołach
Wspomniał pan o grupie bardziej uświadomionych rodziców coraz częściej "odpuszczających" swoim dzieciom. Są oni chyba jednak wciąż w mniejszości. W którą stronę zmierza nastawienie większości rodziców do edukacji?
Mam wrażenie, że powstaje grupa liderów wśród rodziców, którzy dostrzegają trendy powstające i utrzymujące się w Europie Zachodniej, Skandynawii, a paradoksalnie coraz częściej także w krajach azjatyckich, które zawsze były najbardziej nastawione na wyniki i mierzenie postępów w nauce. Na przykład w Singapurze, który od lat znajduje się w czołówce badania PISA (Programme for International Student Assessment – badanie porównujące dane o umiejętnościach uczniów po 15. roku życia na całym świecie – przyp. red.) odchodzi się od myślenia "testo-centrycznego" na rzecz dopingowania uczniów do osiągania jak najlepszych wyników.
Jak to osiągnąć?
Tamtejsi nauczyciele starają się powoli odejmować pracy, wykorzystywać potencjał, pracować nad odpornością psychiczną, dobrostanem ucznia. Dzisiaj wielu rodziców też tak podchodzi do nauczania. Nie mają ciśnienia, by dziecko było jak najlepsze, miało najlepszą średnią, zajmowało wysoką lokatę w konkursach przedmiotowych. Skupiają się coraz częściej na tym, by miało za to więcej czasu dla siebie, na rozwijanie własnych, często pozaszkolnych zainteresowań. Oczywiście to wciąż bardzo wąska grupa, bo wielu rodziców przywiązuje ogromną wagę do tego, by ich pociecha dostała się do jak najlepszego liceum i potem na najbardziej prestiżowe studia. Coraz częściej widać jednak, że ziarno, które zasiał na przykład niedawno zmarły Ken Robinson, zajmujący się rozwojem kreatywności i innowacyjności, daje efekty i zaczyna kiełkować. Są nauczyciele, którzy zarażają swoją pasją i podejściem do uczniów pozostałych. Wiadomo, jak w każdej krzywej zmiany, są pionierzy, którzy wyznaczają kierunek, jest jakaś grupa początkowa, która przyjmuje i rozwija zmiany. Wydaje mi się, że w tym momencie jesteśmy w miejscu, gdzie ta konkretna, ważna i mierzalna zmiana jest coraz bardziej oczywista dla coraz większej części społeczeństwa. Czas po epidemii jest dobrym momentem na przewartościowanie myślenia o edukacji.
Czego potrzeba, by stworzyć system edukacji marzeń? By szkoła naprawdę spełniała swoje funkcje, rozwijała pasje i pozwalała rozkwitnąć, zamiast wpędzać uczniów w dyby ciężkiej, systematycznej pracy, która często – poza uzyskaniem oceny i zaliczeniem materiału – nie wprowadza nic nowego i ważnego w ich życie?
Nie chciałbym, aby szkoła służyła wyłącznie temu, by jak najwięcej wycisnąć z człowieka. Kluczem jest raczej praca na motywacji wewnętrznej, odchodzenie od myślenia, na ile możemy kogoś zdopingować do pracy, a raczej dawanie możliwości wykorzystania potencjału. Pojęcie "edukacja marzeń" brzmi dość utopijnie, może nie jest w ogóle do osiągnięcia. Patrząc jednak na różne modele edukacji: demokratyczną, Montessori, waldorfską czy plan daltoński widzimy, że w zakresie samego modelu czy sposobu funkcjonowania szkoły możemy zmienić bardzo wiele. Można przecież wprowadzić różne tempa pracy, różne poziomy na jednych zajęciach, wykorzystywać indywidualny potencjał, stosować alternatywne metody pracy, jak metoda projektowa, esej, studium przypadku, odwrócona klasa… W swojej książce – "Jak nie zwariować ze swoim dzieckiem" przywołuję wiele przykładów nauczycieli z małych szkół, podstawowych i średnich, którzy udowadniają, że te wszystkie pomysły można przełożyć na obecnie funkcjonujący model.
Jakiś przykład?
Na przykład nie trzeba za każdym razem wpisywać oceny ze sprawdzianu, tylko pytać, czy uczeń chce mieć tę konkretną ocenę wpisaną. Może ją przyjąć albo nie. Materiał może przecież zaliczyć wtedy, kiedy chce, kiedy jest mu wygodnie, też w postaci jakiejś prezentacji, eseju. Sposób, w jaki podchodzimy do edukacji i to, czy traktujemy ją jak tresurę, czy rodzaj podporządkowania ucznia nauczycielowi w dużej mierze zależy zarówno od nauczyciela, jak i rodziców. Rodzice potrafią osaczać, narzucać własne pomysły dotyczące nauczania, nadzorować pod względem naukowym, edukacyjnym, nie pozostawiając dzieciom zbyt wiele miejsca. W związku z tym i dzieci nie chcą zawieść rodziców, są wiecznie zestresowane. A nie ma nic gorszego dla dziecka niż stres i atmosfera przewlekłego strachu i zagrożenia.
Czy nauczyciele są chętni do eksperymentów w ramach systemu? Czy to, czy chcą wnosić coś innowacyjnego od siebie, zależy np. od ich wieku?
Raczej nie. Wydaje mi się, że to kwestia tego, czy nauczyciele z optymistycznym nastawieniem pozwalają dzieciom nie poddawać się, zachowywać świeżą perspektywę. Jest wielu nauczycieli, którzy kończą studia i trafiają do zabetonowanego środowiska szkolnego. Muszą więc wzorem swoich poprzedników stawiać ucznia do pionu, stosować kary, wystawiać złe oceny. Nawet jak mają pomysły, to po pewnym czasie są zniechęceni. Słabnie ich siła woli i determinacja. Środowisko często osłabia potencjał nauczyciela. Młodzi cały czas są zmuszani do tworzenia konspektów zajęć i scenariuszy, uczą się przestarzałych metod pracy. Dlatego tym bardziej trzeba doceniać tych wszystkich nauczycieli, którzy zdobywają tytuły "Nauczyciela roku" – to ludzie, dla których nowoczesne technologie, innowacyjne podejście i otwartość na nowe nie są obce.
Gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla rodziców?
Są pierwszymi i najważniejszymi nauczycielami dziecka. Żadne dziecko nie zaczyna przecież edukacji w wieku 7 lat, tylko w momencie, w którym się rodzi. Jesteśmy istotami nieprzystosowanymi do przeżycia w świecie, obecnie uznajemy, że potrzebujemy co najmniej 18 lat, by móc funkcjonować jako dorosłe osobniki w społeczeństwie. Tego w pierwszej kolejności uczymy się od rodziców. Jeśli więc rodzice cały czas pytają, jak poszedł sprawdzian, dzieci czują, że najważniejsza jest ocena, a nie to, czego się nauczyły, jak postrzegają siebie, jakie mają problemy z uczeniem się. Rodzice są nauczycielami czy chcą się uczyć, czy nie. Często tymi najważniejszymi. Nie zdają sobie jednak sprawy, że nie jest ważne, co mówią, ale jak się zachowują.
Rodzice często narzekają, że ich dzieci nie chcą się uczyć.
Jeśli narzekają, że dzieci nie chcą się uczyć i nie widzą w tym sensu, to trzeba sobie zadać pytanie, jak rodzice podchodzą do uczenia się. Czy na co dzień są otwarci na nowe treści, czy to im sprawia przyjemność, czy jest to dla nich ważne, czy wręcz przeciwnie – spędzają na przykład całe dnie przed telewizorem. Dziecko widzi przecież, co jest naprawdę ważne dla rodzica. Jeśli więc ciągle słyszy pytania zamknięte, gdy oczekuje się od niego konkretnej informacji, zareaguje inaczej, niż gdyby zadać mu pytanie otwarte, zachęcające do myślenia i wyrażenia własnej opinii. Na przykład: "dlaczego znowu poszło ci tak słabo na sprawdzianie, czemu taka słaba ocena?" to zupełnie inne pytanie niż: "jak mogę ci pomóc, żebyś sobie lepiej poradził na następnej klasówce?". To inna perspektywa, tym samym zachęcamy niejako do zupełnie innego postrzegania nauki i jej efektów. Ostatnia kwestia to myślenie w kategoriach celu. Chcemy, żeby dzieci się uczyły, ale one powinny znać cel nauki. Dla żadnego dziecka nie jest istotne zdobywanie wysokich ocen i zaliczanie przedmiotu, bo młodzi ludzie szybko dostrzegają, że to nie ma sensu i znaczenia, ani dla nich, ani dla ich przyszłości. Należy raczej myśleć o celach długotrwałych, takich, które wiążą się z realizacją marzeń i planów. Z tym, kim dziecko chce zostać w przyszłości, i czego powinno się uczyć, by te cele i marzenia realizować.
Czyli lepiej nie zadawać nieśmiertelnego pytania o to, jak było w szkole?
Można, ale nie oczekujmy odpowiedzi w postaci wymienienia ocen ze sprawdzianu. Zastanówmy się, po co w ogóle jest szkoła. I pamiętajmy, że w dzisiejszym świecie analfabetami nie są ludzie, którzy nie umieją czytać i pisać tylko ci, którzy nie potrafią się uczyć, oduczać i uczyć na nowo. Bardzo ważna jest umiejętność oduczania się tego, czego się nauczyliśmy, ale co okazało się fałszywe lub nie do końca sprawdza się w świecie, w którym żyjemy. To dotyczy między innymi także edukacji. Dzieci dziś mają zupełnie inne możliwości jeśli chodzi o dostęp do wiedzy. To są często dzieciaki, które zjeździły z rodzicami pół świata i wiedzą, jak wygląda rzeczywistość. Wobec tego ich edukacja również musi być do tych realiów dostosowana.
System edukacji, którego szukamy, to taki, w którym dzieci nie mają dodatkowych stresów. A co jeśli stres wiąże się z brakiem najnowszego komputera czy smartfona? W czasie epidemii dzieci musiały się zmagać również z tym i z własnym wizerunkiem w mediach społecznościowych skonfrontowanym z ich wizerunkiem na żywo, podczas lekcji online.
Zacznę od tego, że krótkotrwały stres może być mobilizujący - najważniejsze, by nie były narażone na długotrwały, przewlekły stres, bo to on działa na nas wszystkich paraliżująco. Wracając do drugiej części pytania: z jednej strony wiele dzieci nie ma dostępu do żadnej technologii, a często muszą dzielić sprzęt z rodzicami, którzy pracowali zdalnie. Z całą pewnością było to źródłem stresu. Poza tym inaczej reagujemy, kiedy używamy technologii do własnego celu, a co innego, gdy to jest cel narzucony, gdy znajdujemy się pod nadzorem. Sytuacja do tej pory normalna zakładała raczej ukrywanie życia domowego, pieczołowite kreowanie własnego wizerunku w mediach społecznościowych, a epidemia obnażyła wiele w tym temacie.
Jak zmieni się nauczanie w tym najbliższym czasie?
Moim zdaniem to, w którą stronę pójdzie edukacja, w dużej mierze zależy od metod wykorzystywanych przez nauczycieli dziś, ale też od rodziców, którzy będą zachęcali do zmiany. Przecież nie trzeba koniecznie prowadzić lekcji na Zoomie albo w Teamsach! W ogóle nie musi być lekcji. Uważam, że to straszny przeżytek. Nauczyciel może być przecież osobą, która wyznacza projekty, zadania do realizacji, oddaje uczniom przestrzeń, w której się będzie z nimi spotykać i dzieciaki będą mogły wykorzystywać technologię albo działać od niej niezależnie. Wtedy odpada problem braku najnowszego sprzętu. Przyjęliśmy funkcjonowanie na platformach, bo celem edukacji nie jest uczenie się, ale nadzorowanie dzieci w określonym czasie. Dopóki rodzice będą chcieli utrzymać taki stan, dopóty w ławkach będą siedzieć dzieciaki pod nadzorem nieprzygotowanych nauczycieli, w starym, nieadekwatnym do rzeczywistości systemie.
Czy w związku z tym pana zdaniem to dobry pomysł, żeby dzieci wróciły od 1 września do tej nieprzygotowanej szkoły tkwiącej w starym systemie?
Najbardziej chybionym pomysłem w tym wszystkim jest to, że wracamy do takiego modelu szkoły, jaki zostawiliśmy przed pandemią. Niezależnie od tego, czy mówimy o systemie stacjonarnym, hybrydowym czy zdalnym. Moim zdaniem najbezpieczniej byłoby wprowadzić rozsądny model hybrydowy, bo to jest przyszłość naszej edukacji. Nie ma przecież absolutnie potrzeby, żeby dzieci przesiadywały całe dnie w ławkach obok siebie i żeby traciły czas, bo przecież spójrzmy prawdzie w oczy – tak najczęściej to wygląda. Próbują zrobić wszystko, żeby przetrwać, a mogłyby mądrze wykorzystać ten czas. A nauczyciele w szkole i rodzice w domu frustrują się i mordują z nimi. A jeśli coś się w tej kwestii nie zmieni, wrócimy do szkoły, w której rośnie liczba depresji, prób samobójczych wśród młodych ludzi. Wrócimy do przestarzałego systemu. Być może kolejna grupa rodziców zdecyduje się na edukację domową i wzięcie spraw w swoje ręce, ale obawiam się, że to może nie wystarczyć. Wierzę jednak, że coś się zmienia. Widzę to po informacjach, jakie docierają do mnie w odpowiedzi na moje książki i to dla mnie bardzo budujące. I naprawdę mocno trzymam kciuki za to, by ten nadchodzący rok był przełomowy dla polskiej edukacji.