Pierwszy felieton na czas przeprowadzki
Dopiero wyjęte z regałów w starym mieszkaniu, książki pokazały ile ich jest naprawdę. Podwójne rzędy, ukryte stosiki, skrytki w szafach ujawniły swoją niemalże zapomnianą zawartość.
Dopiero wyjęte z regałów w starym mieszkaniu, książki pokazały ile ich jest naprawdę. Podwójne rzędy, ukryte stosiki, skrytki w szafach ujawniły swoją niemalże zapomnianą zawartość; cały pokój zapełnił się sporymi, oklejonymi taśmą, spiętrzonymi, cholernie ciężkimi kartonami. W nowym mieszkaniu kartony zajęły dwa pokoje i, chociaż ustawiliśmy pierwszy poziom regałów, nadal sporo zajmują. Pierwszy poziom, bo na to pójdzie drugi, specjalnie wybraliśmy wnętrza wysokości trzech i pół metra, wiadomo, obrazy i książki. I jednego, i drugiego będzie z czasem przybywać.
Chodząc pomiędzy pochylającymi się wieżami z papieru, a potem ustawiając kolejne metry tomów na kolejnych metrach półek, zadawałem sobie pytanie: czy naprawdę tego potrzebuję? W czasach internetu, powszechnego dostępu do bibliotek, łatwości przesyłania danych? Nie mówiąc już o czasach braku czasu, w których coraz rzadziej czyta się książki dwukrotnie, trzykrotnie, czterokrotnie… Na internetowych portalach wnętrzarskich co jakiś czas pojawia się artykuł Mieszkanie bibliofila albo Jak urządzić bibliotekę? i za każdym razem jest tak samo: dwa, góra trzy fantazyjne regały w kliku oczywistych stylach (np. angielska tradycja – profilowane gzymsy, dostojne drewno, mosiężny reling do przesuwania drabinki; bezpretensjonalna funkcjonalność – ściana podzielona na równe kwadraty, bez żadnego szacunku dla różnorodnych rozmiarów książek, w dodatku w połowie zapełnione słodkimi koszykami na drobiazgi; nowoczesny superdizajn – cztery krzywe półeczki na krzyż zaprojektowane przez samego Pipsztyckiego, na których mieści
się jeden duży album, cztery maleńkie woluminy z serii Nike oraz jakaś urocza durnostojka). A pod artykułem nieodmienne biadania: To jest mieszkanie bibliofila? Regał z dwustoma książkami na 100 m²? Ja się pytam jak zmieścić 6 tysięcy książek na 36 m²! albo Bibliofil który ma książki w jednym rzędzie? To są jakieś kpiny!. I równie nieodmiennie ktoś o nicku Trzeźwa albo Zero sentymentów, kto pisze: Miałam kiedyś dużo książek i wszystkie oddałam albo spaliłam, tylko się kurzą, po co to komu w dzisiejszych czasach, nie lepiej korzystać z biblioteki?.
I rzeczywiście – czy samo przyzwyczajenie do widoku książek ma nas zmuszać od poświęcania sporej części Lebensraumu na mieszkanie zadrukowanej celulozy? Pisma wnętrzarskie i rozegzaltowana wyobraźnia oferują tyle wspaniałych alternatyw: ściana z tłoczonej blachy, ornamenty z szablonu, pompejańskie freski, monumentalne kotary, surowy beton… Więc, myślę sobie, czemu nie dołączyć do Trzeźwej i Zera sentymentów, bibliotekę rozdać, rozprzedać, za zgromadzone fundusze pojechać nad rafę do Egiptu, po powrocie na pamiątkę walnąć sobie na całą ścianę fototapetę z koralowcem? I – tu sięgam do pierwszego z brzegu kartonu – po co mi Mały podręcznik liturgiczny dla kleryków z 1946 roku? Katalog szkieł fabrycznych Zeissa z Jeny? Broszurka inżyniera Buczyńskiego Uprawa marchwi pastewnej ze zdjęciem przedstawiającym młodego adepta rolnictwa z wielką nacią w dłoni, podpisanym Patrz, ojcze, jaką piękną marchew wyhodowałem!? Drugi tom powieści fantastycznej Ludzie elektryczni? Katalog-Libretto do płyt Pathé sprzed pierwszej
wojny światowej? Będę sobie nucił kuplet łobuzerski Tidra polka, skoro płyt stosownych nie mam i nie wiem do jakiej melodii nucić Tidra-tidra, co za chryja! / To ci bracie taniec fest, / Antek Staśką tak wywija / Aż na Sali wilgoć jest? Na co mi wreszcie wybór tekstów do nauki języka angielskiego ułożony przez niejakiego Eckersleya, w którym pokutują dziewiętnastowieczne ramotki i nieśmieszne humoreski z minionego stulecia? Otworzyłem na chybił trafił – i trafiłem. Na stronie 103 w rozdziale The Town znalazł się list Mary Lamb z 20. sierpnia 1815 roku, w którym opisuje przyjaciółce wizytę w Cambridge, dokąd pojechała ze swoim bratem, Charlesem. Jeszcze kilka dni wcześniej od razu przeskoczyłbym na inną stronę, na co mi bowiem raport z obiadu w gospodzie, zjedzonego z uroczym nieznajomym, na co opis oglądanego przez okno pustego pokoju, w którym niegdyś mieszkał szkolny przyjaciel Charlesa, na co usiany wykrzyknikami pean na cześć uniwersyteckich kolegiów? Wszystko mi było jedno, co panna Lamb prawie dwieście
lat temu napisała do panny Hutchinson. Tymczasem tak się akurat złożyło, że – każdy, kto namiętnie czyta książki, zna z pewnością te osobliwe zbiegi okoliczności – parę dni temu przeczytałem At large and at small, nowy, nie wydany jeszcze po polsku zbiór esejów niezrównanej Anne Fadiman, autorki Ekslibrisu, a tam tekst o rodzeństwie Lambów.
Mary i Charles byli dziećmi niezamożnego urzędnika; czworo z ich rodzeństwa zmarło w dzieciństwie, matka wyraźnie faworyzowała najstarszego brata, Johna, który był, jak się zdaje, tak zwyczajny, że dziś niewiele o nim wiadomo. Najmłodszy brat był zatem wychowywany głównie przez starszą o prawie dziesięć lat siostrę, z którą miały go połączyć szczególne więzy. W szkole dla sierot i ubogich, Christ’s Hospital, drobny, nieśmiały, jąkający się Lamb zaprzyjaźnił się z Samem Coleridgem – rzadki przykład przyjaźni dwóch znakomitych pisarzy trwającej od lat dziecięcych; dzięki ich wieloletniej korespondencji wiemy wiele o tym, co działo się w życiu Charlesa. Większość zdolnych absolwentów Christ’s Hospital robiło kariery w duchowieństwie; Lamb, prześladowany przez nieustanne jąkanie, musiał zrezygnować z kariery pastora (sztuka wygłaszania kazań była wtedy w cenie) i został podrzędnym oficjalistą w biurach East India House; utrzymywał rodzinę (niedołężnego ojca, matkę-kalekę i podstarzałą ciotkę) wespół z Mary,
która dorabiała haftowaniem i szyciem. Któregoś dnia Mary ot tak, ni stąd, ni z owąd, dostała ataku furii i rzuciła się z nożem na zgodzoną do pomocy młodą szwaczkę; dziewczynę zasłoniła własnym ciałem pani Lamb i… kiedy Charles wrócił po pracy do domu, zastał matkę z sercem przebitym nożem, ojca zranionego widelcem, a między nimi siostrę z zakrwawionymi sztućcami. Jako, że nie był to jedyny przypadek szaleństwa w tej rodzinie, Mary odwiedziono nie do więzienia, ale do szpitala dla obłąkanych. Odtąd Charles robił co mógł żeby jakoś ulżyć ukochanej siostrze; umieścił ją najpierw w prywatnym domu opieki, a potem, po śmierci ojca, sprowadził do domu i został jej prawnym opiekunem.
Utrzymując się z niskiej pensji Charlesa, przeżyli razem trzydzieści sześć lat pod jednym dachem, z krótkimi przerwami, kiedy Mary wskutek jakichś gwałtownych doznań przeżywała kolejne załamania i była odwożona do szpitala; spędzali wspólne wieczory na siedzeniu przy kominku i czytaniu poezji elżbietańskiej albo na pogaduchach z całą galerią przyszłych gipsowych popiersi: Coleridgem, Shelleyem, Wordsworthem. Napisali Tales from Shakespeare, książkę dla dzieci w przystępny sposób opowiadającą kolejne dzieła Szekspira; Charles wziął na siebie tragedie, komedie powierzył siostrze – co nie zaskakuje, zważywszy, że od silnych wzruszeń popadała w szaleństwo. Odrzucony – być może z powodu jąkania – przez przynajmniej dwie kobiety, wiejską dziewczynę Ann Simons i aktorkę Fanny Kelly, obarczony ciężką pracą biurową, opieką nad Mary i problemami z własną psyche (i on na jakiś czas trafił do szpitala dla obłąkanych), zarzucił w końcu swoje ambicje poetyckie i oddał się (po nocach, niedzielami) pisarstwu zarobkowemu:
przez pięć lat stworzył dla London Magazine ponad pięćdziesiąt esejów, które dziś zaliczane są w poczet najwybitniejszych tekstów tego gatunku w całej literaturze anglojęzycznej, w których za pośrednictwem swojego porte parole, rezolutnego urzędnika Elii, wypowiadał się w kwestiach tak różnych jak kwakrowie, dzieci, niechęć kawalera do par małżeńskich, kominiarze czy pieczone prosię. W 1825 roku Lamb jako pięćdziesięciolatek, odszedł na emeryturę ze znienawidzonej pracy w biurach East India House. I, jak na ironię, zamiast dopiero wtedy rozwinąć literackie skrzydła, porzucił również pisanie swoich niezrównanych esejów. Zmarł dziewięć lat później w wyniku zakażenia drobnej ranki na policzku; Mary, choć dziesięć lat starsza, przeżyła go o niemal dwanaście lat, które spędziła w większości w szpitalu.
Dlatego teraz, kiedy otworzyłem wypisy pana Eckersleya, każde zdanie z listu Mary Lamb miało dla mnie inne znaczenie – i to, że do Cambridge pojechali w dniu święta urzędników East India House, i to, że „podróże zazwyczaj są dla niej męczarnią”, i egzaltowane zachwyty nad pięknem architektury, i opis krzeseł rozstawionych chaotycznie po pustym pokoju. Żadne swobodne przechadzki po internecie, żadne wikipedyczne przeskoki nie dałyby mi tego, co nagłe spotkanie dwóch książek: nowej, którą dostałem raptem parę dni temu i przeczytałem łapczywie w pociągu, i starej, którą kupiłem za grosze ot tak, na zapas, na zasadzie „a nuż trafi się w niej coś ciekawego” i która dopiero teraz pokazała mi, że coś ciekawego się w niej trafiło. Ech, myślę sobie, mogę żyć bez fototapety i fresku na całą ścianę, niech żyją regały Billy!