Pierwszy felieton jerozolimski. Dwa narody
Myślę o tym w państwie, w którym od kilkudziesięciu lat dwa narody próbują mieszkać obok siebie i prowadzą ze sobą niekończącą się, wyniszczającą wojnę.
Młodzi obiecujący mają fajnie. Fajnie być młodym obiecującym – prawnikiem, chirurgiem, sportowcem. Jeździ się po świecie, spotyka ludzi, próbuje zamorskich specyjałów, gromadzi się doświadczenia, które jeszcze smakują nowością (potem już – tak to sobie przynajmniej wyobrażam – zostaje tylko wzdychanie „Ech, kolejna konferencja kardiologiczna w Bangkoku…”, prychanie ”Phi, kolacja ze złotym medalistą, jest się czym podniecać…”, utyskiwanie „Te ostrygi są naprawdę marne w porównaniu z tymi, które jedliśmy w Bretanii…”). Jedyne, co grozi młodemu obiecującemu czy młodej obiecującej to niespełnienie pokładanych w nich nadziei, bycie obietnicą bez pokrycia. Ale nawet to lepsze niż nic – zawsze można sobie jakoś zredukować dysonansik poznawczy, zrzucić winę na złych i niegodziwych i jakoś dotelepać się przez życie do zasłużonej emerytury.
Młody obiecujący pisarz nie jeździ wprawdzie na mityngi lekkoatletyczne ani konferencje o prawie pszczelarskim, ale za to dostaje czasem zaproszenia na targi książki. Czasem w Warszawie, czyli blisko (ode mnie z domu do PkiNu – siedem minut spacerem, ale, ostatecznie, kto mi każe iść spacerem, mogę podjechać taksówką albo autobusem w 15 minut, w korku na Świętokrzyskiej), czasem nieco dalej. I tak pojechaliśmy, z Markiem Krajewskim i Michałem Witkowskim do Jerozolimy promować nasze książki, które albo już się ukazały, albo ukażą się niebawem po hebrajsku.
Książka po hebrajsku wygląda nam nieco dziwnie, bo otwiera się ją w przeciwnym kierunku (za każdym razem, kiedy widzę na targu staroci na Kole przedwojenne książki żydowskie, obracam je we właściwą stronę, ale sprzedawcy przeważnie stawiają na swoim), przez co niewygodnie wpisuje się dedykacje. Chyba, że ktoś jest mańkutem – to wygodniej. Targi natomiast zupełnie zwyczajne – mniejsze niż warszawskie (na lotnisku urzędnicy imigracyjni pytali kogoś, bodajże Michała, z niejaką pretensją „Po co polscy pisarze przyjeżdżają na targi do Jerozolimy, nie możecie sobie zrobić własnych?”) i – co zrozumiałe – lepiej niż one chronione przed zamachami bombowymi: zblazowani panowie i zblazowane panie prześwietlają, monitorują, badają i puszczają dalej.
Natomiast publiczność przy polskim stoisku inna niż w Warszawie, bo głównie – polscy Żydzi, którzy przyjechali tu albo w latach czterdziestych, albo po 1956, albo po 1968, albo zupełnie niedawno. Urodzeni albo w „byłym ZSRR”, albo we Wrocławiu, albo w Warszawie, rozmaicie. Po polsku mówią czasem lepiej, czasem gorzej. Przyprowadzają swoje żony i dzieci. Opowiadają kiedy wyjechali, jak wyglądało to czy tamto miejsce kilkadziesiąt lat temu. Któraś pani najpierw mówi o tym, jaki straszny jest nacjonalizm i jakie straszne rzeczy przez nacjonalizm przeszła, że narody powinny się kochać wzajemnie i szanować, a kończy to żalami: „Ja teraz jeszcze cztery godziny do Hajfy jadę autobusem, a teraz strach jeździć, kradną, gwałcą, to znaczy takich jak ja już nie gwałcą, ale strach, bo się nazjeżdżało tego tałatajstwa z Rosji, wszystko przestępcy i złodzieje…”. Dwie panie przychodzą zapytać o zespół „Mazowsze”, czy są jakieś płyty, materiały, cokolwiek. Bo zawsze, jeszcze przed wyjazdem do Izraela, były wielkimi
fankami i znają wszystkie piosenki. Ale na stoisku „Książki z Polski” tylko książki, więc panie odśpiewują „Kukułeczka kuka” i jeszcze coś na dokładkę, po czym odchodzą, niepocieszone. Starszy pan prosi o adresy synagog w Warszawie, bo szuka żony. „Nie musi być religijna, ja nie jestem, nie musi być młoda, ja mam siedemdziesiąt, to ona tak z sześćdziesiąt, ale musi być z Polski”.
Wprawdzie w czasie spotkania z czytelnikami okazuje się, że nasze wypowiedzi w oryginale rozumie niewiele osób w ogólnej masie miejscowych i zagranicznych gości; widać to po śmiechu – jeśli jest coś zabawnego, większość śmieje się dopiero kiedy usłyszy przekład. Ale już następnego dnia, w Tel Awiwie, chyba połowa sali to polscy inteligenci – rozumieją od razu wszystkie hermetyczne żarty i aluzje, ironię ukrytą pomiędzy słowami, subtelne różnice pomiędzy rozmaitymi odmianami polszczyzny.
Oto spotykają się przedstawiciele dwóch narodów, które przez setki lat mieszkały ze sobą w jednym kraju (obok Litwinów, Ormian, Białorusinów, Ukraińców, Tatarów, i tak dalej, i tak dalej); za nami nie tylko wspaniałe przykłady zgody, pomocy i obustronnej życzliwości, ale i niezliczone stereotypy, zadawnione pretensje, wypominanie krzywd. Można się tym przerzucać: żydowscy szpiedzy, wieszani w czasie Insurekcji Kościuszkowskiej, i Jedwabne, szmalcownicy i żydowscy oficerowie UB torturujący akowców, żydowscy komuniści witający w 1939 roku bukietami Armię Czerwoną i peerelowski antysemityzm: pogrom kielecki i 1968 rok. Te litanie są dobrze znane i po obu stronach znajdzie się wiele osób, które wolą recytować je na wyprzódki zamiast wspominać to, co te dwa narody połączyło: edykty tolerancyjne, Joselewicz i Karski, „Żegota”, Sprawiedliwi wśród Narodów Świata, Kramsztyk, Schulz, Hirszfeld, Tuwim, Słonimski, i tak dalej, i tak dalej. Przez kilkaset lat narastają i urazy, i przyjaźnie, i zbrodnie, i bohaterska
pomoc. Myślę o tym w państwie, w którym od kilkudziesięciu lat dwa narody próbują mieszkać obok siebie i prowadzą ze sobą niekończącą się, wyniszczającą wojnę. Na tym tle nasza polsko-żydowska historia wygląda sielankowo.
W Tel Awiwie pytam tłumacza, gdzie się urodził, a on mi odpowiada (zresztą nieskazitelną polszczyzną, bez śladu naleciałości): „Urodziłem się w Uzbekistanie. Ale tam też byliśmy w Polsce, bo mówiliśmy po polsku”.