Drugi zbiór opowiadań Krzysztofa Kochańskiego to aż czternaście tekstów spod znaku grozy i opowieści niesamowitej. Po lekturze Zabójcy czarownic pisałam, że główną siłą prozy autora są niebanalne pomysły na fabuły i – przede wszystkim – światy. Tym razem zdecydowana większość opowiadań osadzona jest w „normalnych”, współczesnych realiach. Jeśli zaś chodzi o pomysły – widać, że autor miał ambicję poruszyć tematy społecznie drażliwe. Wychodzi to różnie – niekiedy znakomicie, jak w przypadku znanego z antologii Księga strachu opowiadania Sto dziewięćdziesiąt zapałek, które jest najmocniejszym punktem zbioru. Autor w oryginalny sposób przedstawia w nim traumę ofiar pedofila – bezpośrednich i pośrednich, przewrotnie puentując przejmującą, ale nieprzeszarżowaną historię. Inne próby tego samego rodzaju: dosłownie bezgraniczne przywiązanie upośledzonych dzieci do rodziców w Stypie ze strachem na wróble w tle, żałoba po dziecku zabitym przez bezmyślność ojca, który prowadził po pijanemu w Alchemii czy
makabryczne „rozrywki” pacjentów zakładu psychiatrycznego, których postępy terapeutyczne nagrodzono przywilejem opuszczania placówki w Złym człowieku – wypadają już, mówiąc delikatnie, dużo mniej finezyjnie. Puenty nie są zbyt zaskakujące (choć widać, że w zamierzeniu miały szokować), a ich wymowa trąci mentorstwem. Świat to złe, brzydkie, straszne miejsce i bez potworów rodem z horrorów. Nikomu nie można ufać. A już świadectwem szczególnej naiwności jest wiara w bajki o prawdziwej miłości – motyw małżeńskiej zdrady czy rozpadu związku powraca w obrębie zbioru z zastanawiającą wręcz częstotliwością. Gdy zaś autor sięga po bardziej dosłowne rekwizyty – zombie (PP Hades), czy personifikację Halloween z dynią zamiast głowy (Halloween w obcym kraju), to już poza związane z nimi klisze nie wychodzi, przez co przestraszyć się autentycznie nie sposób. Mam wrażenie, że wynika to także z niewielkiej objętości tekstów – nie jest ona wystarczająca do rozbudowania pomysłu i, co najistotniejsze, zbudowania
nastroju, w tym gatunku kluczowego. Pozwala także przedwcześnie przewidzieć puentę. Dlatego najlepsze są, z jednej strony, shorty : Zły Mikołaj czy Powrót do raju, a z drugiej teksty dłuższe, czy to z elementami s-f, jak, osadzony w rzeczywistości znanej z opowiadania D.L. Net, Wampir oraz wielowarstwowy Martwy człowiek, czy po prostu z lepiej zakonspirowaną puentą, pod którą jest czas przygotować należyty grunt, by wywarła zakładany efekt (Dzieciaki).
W ostatecznym rozrachunku jednak Drzwi do piekła nie wytrzymują porównania z Zabójcą czarownic, ilość tekstów nie przechodzi w nich, wbrew rozbudzonym pierwszą odsłoną oczekiwaniom, w jakość. Broni się mniej niż połowa z nich, bo co to za groza, kiedy z góry wiadomo, jaki trup i z której szafy wypadnie? Najwyraźniej żywiołem Kochańskiego jest s-f. Nie znaczy to, że lektura zbioru była stratą czasu – czytało się błyskawicznie i bezboleśnie. Po prostu spodziewałam się czegoś więcej. Tymczasem tytułowe drzwi prowadzą co najwyżej do piekiełka.