Z dwóch napotkanych dotychczas powieści ze stosunkowo nowej serii Wydawnictwa Sonia Draga – tej w półtwardych płóciennych oprawach, z tytułami pisanymi małą literą i zapadającymi w pamięć grafikami okładkowymi (swoją drogą, szkoda, że nie ma ona jakiejś własnej nazwy) – pierwsza podobała mi się średnio, druga, przejrzana w księgarni, w ogóle nie trafiła w mój gust. Toteż trochę się zastanawiałam, czy warto sięgać po trzecią, obawiając się, że może przedstawiciel wydawnictwa odpowiedzialny za dobór tytułów ma zupełnie inne preferencje niż ja, jeśli chodzi o styl i kompozycję. Ale zaryzykowałam - i dobrze, bo przeoczyłabym jedno z czytelniczych odkryć miesiąca, a kto wie, może i roku.
To właściwie zadziwiające, bo z pozoru Ludzie to taka sama powieść, jak każda inna poruszająca tematykę samotności w tłumie, nieumiejętności wyrażania uczuć, wpływu przypadkowych wydarzeń na rozwój osobowości człowieka i jego zdolność do pokierowania swoim losem. Co w tym nadzwyczajnego?
Młoda Amerykanka polskiego pochodzenia, Maria Wazarzaski (dziwacznie to wygląda, ale przestaje, gdy się domyślimy, że to najpewniej fonetyczna transkrypcja angielska nazwiska „Łazarzewski”), po ucieczce z domu przybranych rodziców tuła się po Stanach, chwytając się każdej dorywczej pracy. Niespodziewany uśmiech losu sprawia, że zostaje zatrudniona jako opiekunka do dzieci w rodzinie kalifornijskiego polityka.A gdy jej pracodawca zostaje mianowany ambasadorem USA we Francji, zabiera ją ze sobą …
Gwiazda telewizyjnego talk-show, Marcus Marcus (to oczywiście pseudonim, bo któżby chciał oglądać popisy prozaicznego Marcela Martiala?), tak wobec swoich gości, jak i podwładnych demonstruje szczyty złośliwości, nietolerancji, a czasem – powiedzmy prawdę – zwykłego chamstwa. Słupki oglądalności rosną, fundusze na koncie też, tylko że czas mija, a Marcus nie ma przy sobie ani jednego człowieka, któremu mógłby zaufać, nie mówiąc już o bardziej zaawansowanych relacjach - i vice versa…
Carolina Soglio złapała Pana Boga za nogi. A przynajmniej mogła tak myśleć, gdy niemal równocześnie zdobyła dobre stanowisko w przedsiębiorstwie kinematograficznym i podbiła serce filmowego magnata. Tylko że pewnego dnia to pozorne szczęście prysło jak bańka mydlana; bez mieszkania, pracy i stałego partnera trudno o wysoką samoocenę, a jeszcze trudniej o optymistyczne spojrzenie w przyszłość…
Paryż jest ogromny, ale dla tych trojga okaże się dostatecznie mały, by ich drogi pewnego dnia zbiegły się w jednym punkcie. A wtedy wszystko się zmieni – czy na lepsze, czy na gorsze, to się okaże…
Z tych wątków można by bez trudu skleić lukrowany romans á la Danielle Steel albo splątać je w jakiś postmodernistyczny koktajl z dużą ilością ostrej erotyki i groteskowego humoru. Autor wybrał inne wyjście, dla mnie – nie ukrywam – wyjątkowo satysfakcjonujące, podchodząc do tematu iście po francusku, czyli mieszając w mistrzowski sposób liryzm z ironią, błyskotliwą dekoracyjność z głęboką refleksją. Wcale mnie nie zdziwi, jeśli zechce tę powieść sfilmować François Ozon czy Agnes Jaoui, bo jest to doskonały materiał na kino obyczajowe z gatunku, który umieją robić tylko Francuzi…
Jest w tej książce nieco chwytów, które w wykonaniu innych autorów nie zachwycają mnie albo zgoła denerwują: używanie w poszczególnych wątkach różnego rodzaju narracji (Maria sama relacjonuje koleje swego losu, zwracając się albo bezpośrednio do czytelnika, albo listownie do swej przyjaciółki Rose, podczas gdy o pozostałej dwójce bohaterów opowiada narrator zewnętrzny); wykorzystanie wyeksploatowanego już do granic możliwości motywu molestowania seksualnego dziecka; skonstruowanie epilogu na podobieństwo podsumowania losów bohaterów reportażu prasowego („X od tej pory…. Y-owi przydarzyło się ... Z nadal…” itp., itd.); wreszcie sam tytuł, na pierwszy rzut oka okropnie banalny (jednak gdy doczytamy do rozdziału 28, opatrzonego mottem z Szekspira, ten banał nie wydaje się już tak oczywisty…). Ale Labro robi to z takim wdziękiem i finezją, że ani jednego z powyższych manewrów nie potrafię potraktować jako mankamentu. Jedyne, co chyba dałoby się udoskonalić, to styl wypowiedzi Marii w dialogach z Rose;
momentami wydaje się, jakby autor zapomniał, że jego bohaterka ma teraz przemawiać językiem w miarę potocznym, czego efektem są sformułowania w rodzaju: „(…) znienacka ta fala przenosiła cię kawałek dalej w kierunku najbliższej tabliczki z napisem EXIT. Wyświetlacze komórek nadal stale się zapalały (…) – a mówi to dziewczyna, wzburzona i zszokowana wydarzeniem, o którym opowiada!
Ale nawet z tym minusem ostateczna ocena wypada zdecydowanie na korzyść Ludzi - pięknej przypowieści o tym, jak bardzo nasze myśli, postawy i czyny zależne są od tego, co myślą i jak zachowują się inni.