Gdzie ma szukać powodów do śmiechu człowiek, którego w ciągu ostatnich kilkunastu lat nie rozbawił ani jeden skecz, ani jedna piosenka z demonstrowanego w licznych programach telewizyjnych bogatego asortymentu polskiej sceny kabaretowej, ani nawet reklamy z „kopytkiem” albo „rarką Plusa”? W zasadzie jedyna prawidłowa odpowiedź powinna brzmieć: poddać się, uznając, że jego poczucie humoru w niewytłumaczalny sposób zanikło, względnie nigdy nie istniało. Ale przecież powtarzane z rzadka i tylko na nielicznych kanałach numery Teya czy Elity nadal go bawią, choć widział je już ładnych parę razy! A skoro Elita, to Studio 202, a skoro Studio 202, to radiowa Trójka, w której „Powtórkę z rozrywki” prowadzi kto? No właśnie, Artur Andrus, którego umiejętności nie ograniczają się do zapowiadania archiwalnych numerów i prowadzenia rozmów na antenie. Ani do wykonywania piosenek z muzyką różnych kompozytorów, czy to nostalgicznych i wzruszających, jak przełożona z czeskiego ballada Jaromira Nohavicy „Cieszyńska”, czy
okolicznościowo-aluzyjnych (zrozumiałych tylko dla wtajemniczonych, czytaj: fanów Trójki), jak „Czarna Helena po roku”, czy otwarcie, acz dobrotliwie podśmiewających się z różnych zjawisk kulturowych, jak „Piłem w Spale, spałem w Pile” albo „Podryw na misia”. Bo Andrus pisuje także felietony, które publikuje na swoim blogu i od czasu do czasu w czasopismach (na przykład… magazynach branżowych dla policjantów i lekarzy)
. I, jak tłumaczy we wstępie do niniejszego dzieła, postanowił owoce swojej kilkuletniej pracy wydać w formie książkowej, bo obawia się, że „kiedyś ktoś wykręci bezpiecznik (…) i wszystko zniknie. A co na papierze, to na papierze!”.
Na papierze, składającym się na objętość ponadpięćsetstronicowego tomiska, znalazło się blisko dwie setki tekstów, z których najstarsze datowane są na drugą połowę roku 2006.Gdyby Andrus specjalizował się w komentowaniu bieżących wydarzeń politycznych czy kulturalnych, część aluzji mogłaby już być dla czytelnika nieuchwytna. Jednak tylko stosunkowo nieliczne felietony należą do tej kategorii; większość odnosi się do spraw jeśli nie zawsze, to przynajmniej długo aktualnych, na przykład rozmaitych osobliwości nazewnictwa, retoryki wyborczej czy marketingowej, języka mediów, współczesnej obyczajowości, inne zawierają reminiscencje z prowadzonych przez autora imprez artystycznych czy audycji. Rodzaj prezentowanego w nich dowcipu zapewne nie każdego zadowoli, co jest w pełni zrozumiałe, zważywszy na spore różnice w poczuciu humoru czytelniczej populacji; z dużym prawdopodobieństwem można jednak orzec, że jeśli komuś odpowiadały humoreski Grodzieńskiej, skecze Szumańskiej czy Janczarskiego, piosenki
Kaczmarka, to i Andrusa będzie czytał z przyjemnością i mniejszym lub większym rozbawieniem. Osobiście śmiałam się w głos przy lekturze mniej więcej ¼ kawałków, a bardzo mało było takich, które zupełnie mnie nie śmieszyły; jak na mnie, jest to wynik więcej niż zadowalający. Za udany pomysł uważam także występujące w roli ilustracji faksymile tekstów piosenek, spisanych przez autora na otrzymanych od kogoś różnego rodzaju firmowych blankietach, na przykład… formularzu służącym zakładowi anatomii patologicznej do wpisywania wyników sekcji zwłok. Prawdę powiedziawszy, jedyną rzeczą, która wydała mi się nietrafiona, jest tytuł (ze względu na dość oczywiste skojarzenie, mogące zranić czyjeś uczucia religijne); kto przeczytał, ten wie, że satyryk nie miał zamiaru drwić sobie z wiary katolickiej, i jest mu skłonny ten nie najszczęśliwszy pomysł wybaczyć, ale sama znam osobę, którą tytuł zraził na tyle, że nie chciała nawet zajrzeć do książki. A szkoda, bo nawet gdyby się zdrowo nie pośmiała, dowiedziałaby się
przynajmniej, w którym mieście urząd skarbowy znajduje się przy ulicy Pieniężnego albo gdzie można spożyć danie o nazwie „Cielę z Wiedniem przemieszało garnirunek”…