Z Łukaszem Orbitowskim, pisarzem, autorem powieści "Chodź ze mną" o kobiecych i męskich narracjach, relacjach z bliskimi i tym, jak trudne było odkrycie w sobie własnego ojca, rozmawia Martyna Słowik.
Martyna Słowik: Najpierw wytłumacz się z tej Gdyni i miejmy to za sobą.
Łukasz Orbitowski: Co ci mam powiedzieć? Piękny kawałek ziemi.
Tylko z tego powodu akcja twojej nowej powieści rozgrywa się w tym mieście?
Nie przeżyłem w Gdyni żadnej wielkiej osobistej historii – nigdy się tam nie zakochałem, nie miałem głębokiej przyjaźni, jak w przypadku Oławy, gdzie rozgrywała się akcja "Kultu", mojej poprzedniej książki.
W Gdyni zacząłem bywać jako dorosły człowiek. Jak wiesz, ludzie kultury dymają za forsą po całej ojczyźnie. Jestem jednym z nich. To miasto ma swój festiwal z nagrodą, do której zdarzyło mi się kiedyś otrzymać nominację. Przyjeżdżałem i było coraz fajniej. Wielką radością jest siąść nad morzem z butelką piwka, patrzeć na wodę i statki, a nawet brodzić w tym zimnym, wstrętnym Bałtyku.
Już jako dzieciak marzyłem, żeby zobaczyć morze. Dla dziecka z Krakowa, spod gór, to było wydarzenie. Wielka wyprawa. Pakowało się szynki, wiozło kartony soków, nieprzemakalne kurtki, wszystko. Dzisiaj jedziesz tam pięć godzin.
U mnie to była ekscytacja, a po dziesięciu godzinach jazdy samochodem dziecięcy bieg przez las i wydmy, by wreszcie zobaczyć wielką wodę. Pamiętasz swój pierwszy przyjazd nad Bałtyk?
Pamiętam, że morze udzieliło mi wtedy bardzo ważnej lekcji. Dowiedziałem się, że nie warto czynić dobro, bo to nie ma żadnego sensu.
Od początku.
Nad morze zabrał mnie wuja z Raciborza. Świetny facet, jeden z moich nauczycieli życia i męskości. Był budowlańcem, pojechaliśmy jego wanem. Podobnie jak ty, usłyszałem, że za tamtym lasem i wydmami jest morze, więc pobiegłem. Było ultra piękne, przestrzelone czerwienią wieczoru, w dodatku ciepłe, nagrzane od słońca.
Przy brzegu zobaczyłem meduzy pchane przez fale. Widziałem jak bałtycki, kamienisty brzeg kaleczy meduzie ciałko. Bardzo ostrożnie wziąłem jedną meduzę za górę grzybka i zacząłem wnosić w głąb morza, żeby ją uratować. Później drugą i kolejną. Przy dziesiątej zrozumiałem, że jest ich nieskończenie wiele i wszystkich nie uratuję. Wobec ogromu meduziego nieszczęścia mój wysiłek był absolutnie próżny.
To mi się rozciągnęło na ogólne przekonanie o własnej niemocy oraz niemocy jednostki wobec nieszczęść, które niesie świat. Trochę się oczywiście śmieję. Czasami da się pomóc, ale raczej nie meduzom w Bałtyku.
Ale gdyński klimat "Chodź ze mną" nie wziął się przecież z tej życiowej lekcji udzielonej małemu chłopcu przez nieczuły Bałtyk. To skąd?
Po "Kulcie" byłem w stuporze i nie wiedziałem, co dalej. Wiedziałem tylko, że chcę napisać książkę o miłości oraz książkę o ucieczce z PRL-u. W mojej powieści zbiegają się dwie historie, które kiedyś wydarzyły się w Gdyni i mnie zafascynowały.
Pierwsza to katastrofa tajemniczego obiektu w basenie portowym w styczniu 1959 r. Jej świadkami byli marynarze i pracownicy portu.
Druga to ucieczka motorówką dwojga zakochanych, czyli radzieckiego kapitana niszczyciela Nikołaja Artamonowa i polskiej studentki stomatologii Ewy Góry.
Katastrofa kosmiczna, legenda Gdyni jako polskiego Roswell i wielka, zakazana miłość – mam to, pomyślałem.
Za miedzą wojna, a Orbitowski jednym z głównych bohaterów powieści uczynił sowieckiego kapitana. Obawiasz się takich reakcji?
Ani ty, ani ja, ani wielu innych nie spodziewało się i nie wierzyło, że wojna naprawdę wybuchnie. Prace nad książką zacząłem na długo przed napaścią Rosji na Ukrainę. Gdy to się stało, owszem, pomyślałem z niepokojem: "kur… mać, pięknie, wydaję teraz książkę o ruskim wojskowym".
Jednak trzeba by naprawdę mnóstwo złej woli, aby stwierdzić, że moja powieść jest apologią rosyjskiego żołnierza czy rosyjskiej armii. Uznanie tej książki za proputinowską byłoby szaleństwem.
Kola, powieściowy kapitan radzieckiego niszczyciela, nie należy do najlepszych ludzi. Nie jest też zbrodniarzem wojennym, a przynajmniej nic o tym nie wiemy. Takie historie się działy. Polki kochały Rosjan, Rosjanki kochały Polaków, ludzie uciekali, rozstawali się i zdradzali.
W 2019 r. wydanie twojego "Kultu" zbiegło się z premierą filmu braci Sekielskich o wykorzystywaniu małoletnich w polskim Kościele katolickim. Teraz premiera zbiega się z wojną wywołaną przez Rosję.
Rzeczywistość dogania moje książki, choć tego nie chcę. Po premierze filmu Sekielskich w społeczeństwie wezbrały antyklerykalne nastroje. Teraz napisałem książkę o Rusku, to jest, kur…, wojna i widzimy rosyjskich zbrodniarzy wojennych.
W przypadku "Kultu" obawiałeś się, że ta zbieżność czasowa i tematyczna – bo twoja powieść też dotykała tematów około kościelnych – zadziała negatywnie?
Bałem się czegoś innego: że zostanę epigonem Sekielskich. Przecież kiedyś wydawałem książki u Tomka Sekielskiego. Obawiałem się, że ktoś pomyśli, że to ustawka.
Po wybuchu wojny myślałeś, żeby zmienić bohatera?
Ktoś mi radził, żeby zrobić z Koli Ukraińca. Ale po co? Nie lubię myślenia o swoich książkach w kategoriach bieżących. Chcę, żeby odrobinę wyrastały poza czasy, w których powstały. Chciałbym, żeby za dziesięć lat można było po nie sięgnąć i zrozumieć. Książka ma się czytać sama. Nie musisz wiedzieć nic więcej o autorze, okolicznościach powstania, niczego ponad to, co znajdziesz na tych kartkach.
W "Kulcie" pisałeś o czasach późnego PRL-u, latach 80. i cudzie w Oławie, czyli czymś, co możesz mgliście pamiętać z dzieciństwa. "Chodź ze mną" to też epoka PRL-u, tym razem wczesnego – końcówka lat 50. W jaki sposób zdobywałeś informacje o wydarzeniach, na których oparłeś opowieść?
Historia postaci, którymi się inspirowałem, została opowiedziana przez dokumentalistów. Istnieje film o ich ucieczce. Poza nim korzystałem ze wzmianek i artykułów w archiwach.
Ważna była też książka "Shadrin: The Spy Who Never Came Back", która nigdy nie ukazała się w Polsce. Ściągnąłem ją za trzy dolary z Amazona. To historia zaginięcia kapitana Artamonowa w Wiedniu i jego poszukiwań prowadzonych przez wdowę. Na tyle, na ile umiem stwierdzić, książka została napisana we współpracy z Ewą Górą i przypuszczalnie na jej życzenie.
Prawdziwa historia Góry i Artamonowa przebiega inaczej niż historia Heleny Barskiej i Nikołaja Siemionowicza Narumowa z mojej powieści, inne są też motywy postaci. Ewa Góra jest inną kobietą niż Helena Barska.
Ta pierwsza wywodziła się ze środowiska gdyńskich elit, dzięki temu poznała Artamonowa. Ja jadę opowieścią Kopciuszka, bo ufam baśniom. Uważam, że one po to są, aby z nich czerpać i je przetwarzać. Helena jest normalną dziewczyną z rodziny robotniczej.
Gdy kilka miesięcy temu rozmawialiśmy o twojej nowej powieści, mówiłeś, że narracja będzie prowadzona z perspektywy kobiety. Tak się nie stało. Dlaczego?
Dosyć szybko zorientowałem się, że w takim kształcie jedzie w bardzo niewłaściwym kierunku. Marzyłem, żeby po Zbychu z "Kultu" stworzyć kobietę taką, że wszystkim buty pospadają. Chciałem mieć fajną, sprytną, odważną dziewczynę, a wyszła mi głupia i pretensjonalna baba. Nie udało się.
Dlaczego?
Wy, kobiety, jesteście dla mnie tajemnicą. Zawsze byłyście, a ta nieudana próba tylko mi o tym przypomniała. Nie mówię, że pierwsza kreacja postaci Heleny była nietrafiona. Ona nie była dość dobra, nie była seksi.
Nie pozwoliłbym sobie na wypuszczenie tekstu, co do którego jestem przekonany, że mogłem to zrobić lepiej. Dlatego zrezygnowałem. Zmiażdżyłem, spaliłem i pogrzebałem swoje marzenie i już nigdy do tego nie wrócę. Nigdy nie będę pisał "dziewczynami".
Pojąłem, że przekraczanie pewnych granic jest zarezerwowane dla innych pisarzy, nie dla mnie. Dużo dowiedziałem się na temat własnych ograniczeń i nabrałem pokory. Środki ekspresji artystycznej, którymi dysponuję, są dosyć wąskie.
Być może chciałbym być barytonem w operze, a jestem punkowcem, który potrafi drzeć mordę. Nie zaśpiewam ci arii. Ale José Carreras też nie będzie umiał drzeć kopary tak jak ja.
Z tego ograniczenia zrodził się Dustin, narrator "Chodź ze mną", a ja zrozumiałem, że czy chcę, czy nie, muszę pisać takimi twardymi chłopakami. To jest mój głos i to potrafię robić.
Dustin w pewnym momencie mówi tak: "Niech każdy człowiek pozna swój mur, a wtedy może marzyć do woli, w granicach rozsądku".
Dustin jest osobą przyziemną, bardzo praktyczną, ale przydarza mu się niepraktyczna i szalona przygoda.
Nawet ją stara się zracjonalizować i ubrać w szaty praktyczności.
To jest jego obrona. My, ludzie praktyczni, czynimy zbroję z naszej przyziemności.
Utożsamiasz się z nim?
Nie bardzo, ale też jestem dosyć praktycznym i przyziemnym człowiekiem. Nie wiodę życia przesyconego brawurą. Moje szczęśliwe chwile to nie dalekie krainy i awantury, one już przeminęły. Teraz to spokojna praca, rodzinne grono, przyjaciele i czas, który mogę im poświęcić.
Lubię zwykłe życie i lubię, gdy ono ma porządek. Jestem człowiekiem, który wstaje i kładzie się o określonych porach, pracuje w wyznaczonym rytmie. To jest pancerz, który mogę nałożyć w konfrontacji ze światem. On jest gówno warty, ale na poziomie psychologicznym go potrzebuję.
Daje poczucie kontroli i panowania nad rzeczywistością?
To jest jak wędrówka przez ciemne, obce osiedle z nożem w kieszeni. Jak wyjdzie trzech – ten nóż i tak nic mi nie pomoże. Dziabnę jednego, reszta się na mnie rzuci i zamiast pobić, to zabiją. Ale idąc z tym nożem w kieszeni, czuję się po prostu pewniej. W nieprzewidywalnym świecie i chaosie, ku któremu powoli zmierza nasza codzienność, te rytuały stają się bardzo ważne.
Kiedy wybuchła wojna, zastanawiałem się, jakim prawem ciągle wstaję. Jakim prawem zajmuję się sobą i swoimi sprawami, skoro wydawać by się mogło, że trzeba się zająć czymś innym. Czemu nie ma mnie w Ukrainie i nie strzelam? Później zrozumiałem, że dzięki temu żyję. Zachowałem pion i mogę się troszczyć o bliskich.
Co jeszcze, poza pisaniem z perspektywy kobiety, okazało się twoim twórczym i osobistym murem?
Czyli teraz będziemy rozmawiać o mojej niemocy?
W granicach rozsądku.
Ciągle dowiaduję się, czego nie mogę zrobić, a nie co potrafię. Życie na tym polega. Najważniejszym murem, o który rozbiłem sobie łeb, było marzenie o byciu autorem wspaniałej powieści fantastycznej.
Chciałem być fantastą, pisać fantastykę grozy, myślałem też o fantastyce naukowej. Marzyłem o tworzeniu pięknych, kunsztownych światów.
Okazało się, że wyobraźni nie starcza, a to, co umiem wymyślić, jest historią obyczajową. Ona jest sercem moich ostatnich czterech książek.
A prywatnie?
Nie chcę, żeby to zabrzmiało po kołczowsku, bo to rzecz, którą odnoszę tylko do siebie – zrozumiałem, że nie warto próbować być kimś innym, niż jestem. Pojąłem wartość swojej autentyczności, jakkolwiek buńczucznie by to nie brzmiało.
Jak to się stało?
Przed laty zostałem zaproszony przez ważną instytucję kulturalną na kolację, gdzie mieliśmy coś uzgodnić. Mój przyjaciel, który był tam z nimi wcześniej, powiedział, że to dosyć nadęte chłopy, którym trzeba poschlebiać, bo nie mają poczucia humoru. Trzeba być takim "od-do".
Przyszedłem więc w koszuli, byłem tak bardzo uprzejmy i fajny, że w końcu dyrektor tej instytucji poprosił: "Panie Łukaszu, niech pan przestanie być miły".
Wtedy rozmowa popłynęła. Zrozumiałem, że nie warto naginać się do konwencji społecznych. Ludzie potrzebują odrobiny autentyczności, ludzkiej prawdy. Nawet jeśli ma krzywe zęby i wielki nos.
Ojciec Dustina, którego bohater nigdy nie poznał, jawi się jako przeciwieństwo przyziemności – osoba brawurowa i żyjąca "na pełnej" petardzie. Syn chyba tęskni za takim barwnym życiem, ale boi się go spróbować?
Kapitan Narumow robił masę rzeczy, których Dustin nigdy by nie zrobił. Dlatego z takim zdumieniem przegląda się w ojcu. Czy chcemy, czy nie, nasi ojcowie w nas żyją. Nie wiem, jak jest z wami, dziewczynami, ale we mnie cień mojego ojca mieszka i nie mogę go wyrzucić czy sprawić, żeby sobie poszedł. W moim ojcu żył jego ojciec, więc w jakiś sposób oni wszyscy we mnie mieszkają.
Kiedy to sobie uświadomiłeś?
Gdy nagle, w wieku ok. 40 lat, zostałem postawiony wobec konieczności sprawowania podwójnej funkcji ojcowskiej. Gdy Julek, mój syn, zamieszkał ze mną i pojawił się Alan, czyli syn mojej partnerki. Wcześniej odwiedzałem Julka, spędzałem z nim weekendy czy wakacje.
Gdy zacząłem tłumaczyć chłopcom świat, wyznaczać zasady czy opieprzać, to zorientowałem się, że mówię moim ojcem. Miałem jeden wzorzec, więc sięgnąłem po metody wychowawcze, które były mi znane. Oczywiście, mógłbym zacząć czytać mądre podręczniki o wychowaniu, ale mało w nie wierzę.
Mój stary jakoś mnie wychował. Nie musiałem uznawać, że to zadziała, po prostu nie mogłem inaczej. Byłem przejęty. Całe frazy, całe myślenie o wychowaniu i obcowaniu z młodym człowiekiem, było zaczerpnięte z mojego starego, który umarł i zniknął, a mimo to żyje.
Przestraszyłeś się tego?
Trochę tak. W jakichś aspektach nie chciałem być taki jak mój ojciec. Zwykle tak przecież jest – chcemy być inni, niż nasi rodzice. Czułem, jakby mój ojciec mnie opętał i zorientowałem się, że jestem wobec tego bezbronny. Tak samo, jak Dustin jest bezbronny wobec ojca, który mieszka w nim. To było to doświadczenie komunikacji ze zmarłym. To są jedyne prawdziwe duchy.
Myślisz, że gdybyś nie miał dzieci, one by się nie ujawniły?
Też by wychodziły, ale w mniej wyrazistych okolicznościach. Sytuacje z dziećmi są powtarzalne. Codziennie mówisz gówniarzowi, żeby umył zęby, pytasz, jak było w szkole i gonisz do lekcji albo do spania. Styl i sposób funkcjonowania w tej "tożsamości", jest wywiedziony z mojego ojca. Teraz traktuję to już jak swoje.
Przyzwyczaiłem się do upiora w sobie i zaakceptowałem go. Budujemy się przecież trochę z innych ludzi. Nasz genom i nasze własne doświadczenie jest ciągłym spotkaniem z doświadczeniem innych. Trudno o ludzi bliższych, niż rodzice.
Oni wywierają na nas największy wpływ, to oczywiste, i cała terapia na tym stoi. Idziesz do terapeuty i gadasz przez pół roku o swoich rodzicach.
Często mnie irytowało, gdy rodzice zauważali, jakie cechy mam po nich, a najbardziej, to gdy mówili o mnie jako o sumie ich dwojga. 50 proc. ojca, 50 proc. matki, zero nowości. A ja czułam, że nawet jeśli pewne cechy mam po nich, to jestem nowym, odrębnym człowiekiem.
Łatwiej zauważyć coś, co jest nam bliskie, niż coś, czego nie rozumiemy albo czego nie rozpoznajemy.
Też się buntowałem przeciw rodzicom. Rzeczy, które mnie interesowały, w oczach tych dwojga były czymś zupełnie niezrozumiałym, a przez to niewartym uwagi. W związku z tym przez całe życie właściwie się nie rozumieliśmy. Uciekałem z rodzinnego domu i w sensie dosłownym, i w sensie wyboru ścieżki życiowej.
To znaczy?
Kontestowałem inteligencki, krakowski dom, z którego się przecież wywodzę. Barbarzyństwo, ku któremu się skłaniam, prymitywny sposób bycia, paląca potrzeba czerpania z życia najprostszych przyjemności, było i jest tego przejawem.
Przez długi czas udawałem tępego prostaka, nie przyznawałem się, że mam studia. Wszystko po to, aby zdystansować się od pewnych form myślenia o drugim człowieku, które w domu funkcjonowały. I od niezrozumienia rodziców.
Ich oczekiwań?
Nie chciałem spełniać oczekiwań. To wszystko były dla mnie głupoty. Rodzice bardzo chcieli, żebym miał bezpieczne życie, a przez nie rozumieli m.in. etatową pracę. Wiem, że chcieli dobrze. Nie miałem złego domu, po prostu nie rozumieliśmy się nawzajem. To niezrozumienie wynikało też z tego, że czasy się zmieniły. Zachłysnąłem się rzeczywistością, której rodzice nie byli w stanie pojąć. Zawsze mówię, że jestem ulepiony z gówna.
Dlaczego?
W sposób fundamentalny ukształtowały mnie gówniane filmy na VHS-ach, gówniane horrory, hałaśliwy metal, głupie gry. Jak miałem 12 lat, świat zachodniej popkultury dotarł do nas w jednej chwili. Moi rodzice tego nie rozumieli. Nie wiedzieli, że jest coś takiego, jak fantastyka, że można oglądać filmy o tym, jak żywe trupy wyjadają ci brzuch.
Ukrywałeś się przed nimi z tymi fascynacjami?
Nie. Usiłowałem się podzielić tym światem. Myślę, że zabolało mnie odrzucenie.
Próbowali ci to wybijać z głowy?
Oczywiście. Upierałem się, szedłem w to jeszcze bardziej. W konsekwencji nastąpiło rozdzielenie, poszedłem zupełnie swoją drogą. Wymyśliłem, że będę autorem wspaniałych powieści fantastycznych i wtedy rodzina zobaczy moją wartość.
Napisałeś "Chodź ze mną" także dlatego, że miałeś niewyjaśnione sprawy z ojcem?
Możliwe, że tak. To doświadczenie nie jest niezwykłe, jest powszechne. Chcę pisać książki o tym, co dla ludzi ważne, gdzie mogę się spotkać z czytelnikami. Większość z nas ma jakiś problem z rodzicem albo rodzicami. Może ktoś chciałby się dowiedzieć, co Orbitowski napisał na ten temat. O tym, ile ojca jest w nas i jak wyglądało tajemnicze życie rodziców, zanim pojawiliśmy się na świecie.
Jako dziecko nie wyobrażałem sobie, że rodzice mieli jakiś świat, w którym mnie nie ma. A przecież on jest ogromny i bardzo często jest treścią życia tych ludzi. Nawet dla dobrych rodziców dziecko nie w każdej chwili bywa najważniejsze.
"Łatwo zapominamy, że rodzice też są ludźmi. Pieprzą się, zdradzają i tęsknią za myśleniem tylko o sobie".
Zwłaszcza za myśleniem tylko o sobie. Jak masz dzieci, to musisz uwzględniać je w swoich planach. Nie wyskoczysz sobie do Rzymu na weekend tak po prostu. Wszelkie wybory ekonomiczne też mają priorytet związany z potrzebami dziecka. Dzieci w jakimś sensie są ciężarem i nie można tego ukrywać. Kochamy je, ale sprawiają nam kłopot i ograniczają. Nie możesz wziąć od nich urlopu.
To jest coś, co z różnych przyczyn bierzemy sobie na głowę i idziemy z tym przez życie. Naturalnym odruchem większości rodziców jest pomyśleć raz na jakiś czas: "A żeby tych gówniarzy szlag trafił, po co mi to było". Też miałem takie myśli. Ale gdyby teraz przyszedł diabeł i powiedział, że spełni to życzenie, poprosiłbym go, żeby zostawił moje życie takim, jakie jest.
Odpowiedzialność związana z posiadaniem dzieci przeraża, chociażby ze względu na naturę obecnej rzeczywistości i to, jak świat wygląda.
Pamiętam, że jeszcze parę lat temu myślałem, że pokolenie moich starych zostawiło nam potworny gnój. Zarabialiśmy po 200 euro, a połowa miasta to było królestwo wpierdolu. Byłem przekonany, że moje pokolenie, dzisiejszych 40-45 latków jakoś poprawiło tę Polskę – pensje są lepsze, jest bezpiecznie, prawa pracownika rzadziej są łamane. Ponad dwa lata temu to się rozpadło. Zobaczyłem państwo bezradne wobec epidemii, niewydolną służbę zdrowia, teraz wojnę i niemoc państw Zachodu…
Do tego dochodzi katastrofa klimatyczna, której różne pokolenia i środowiska nie chcą zauważać. To też zostawili nam rodzice, dziadkowie, a dzisiejsi 40-50 latkowie z dużą mocą się do tego dołożyli.
To prawda, to też nasza wina.
Moja wiara, że zostawię dzieci w lepszym świecie, okazała się płonna. Zostawię w gorszym, bo pozbawionym nadziei. My ją mieliśmy i ta nadzieja na lepsze jutro budowała ludzi, którzy wchodzili w dorosłość w czasach transformacji lub w niej dorastali.
Do niedawna niechętnie myślałem o dzisiejszych seniorach właśnie z powodu tego gnoju, który zostawili i który mieliśmy po nich sprzątać. Niestety, nawet nie zauważyliśmy, że nasraliśmy jeszcze bardziej, dlatego nasze dzieci mają przekichane. Teraz możemy jedynie mieć nadzieję na to, że przeżyjemy i że nie przyjdzie tutaj miliard uchodźców, tylko trzy miliony.
Wizja przyszłości, gdzie punktem odniesienia były bogate kraje Zachodu, zamienia się powoli w minimalistyczne postapo, z ludźmi skoncentrowanymi na przetrwaniu w coraz to bardziej uciążliwej codzienności. To perspektywa, którą zostawiamy naszym dzieciom i sobie też, bo jeszcze będziemy w tym żyć.
Jakie jest twoje pierwsze wspomnienie z ojcem?
Zastrzeliłaś mnie. (dłuższe milczenie)
Widzę ojca, który wraca znad Dunajca, niosąc ryby. Stary je łowił. Cały dzień wędrował z wędką. Miał klasyczny strój wędkarza: bordery, czapunia, kamizelka z kieszonkami. Wracał, ryby w koszyku. Jak miał jakąś wielką, to niósł ją za skrzela przed sobą, bo koszyk był za mały. Cieszyłem się na jego widok, podziwiałem jako zwycięzcę i mocarza, bo przyniósł do domu trofeum.
To trochę jak w "Śmierci pięknych saren" Oto Pavla.
Trochę tak.
Bycie zwycięzcą kontrastowało w późniejszych godzinach z chwilą, kiedy stary próbował wszystkie te ryby oporządzić. Patroszył je, odkrawał głowy, ogony i toczył nierówną walkę z kotami. Zawsze ją przegrywał, bo kotów było więcej. Byłem świadkiem, jak niedawny mocarz ponosi klęskę.
A co z rozmowami z ojcem i wspólnie spędzanym czasem?
Z tym gorzej. Rozmowy pamiętam z późniejszych lat.
Ojciec wycinał mi piratów. Miałem statek-zabawkę. Nie wiem, czy go zrobił, czy skądś przyniósł. Rysował pirata na tekturze obklejonej czerwonym papierem i wycinał go dla mnie. Pamiętam, jak wyjeżdżał na pół roku do Ameryki, miał wcześnie samolot. Obudziłem się, jego już nie było, ale na stole leżeli narysowani piraci.
Wyraz miłości, której nie wypowiedział słowami?
Tak o tym myślę. Nie był wylewny, był chropowaty. Mam to po nim. Bycie dobrym gawędziarzem też.
"Chodź ze mną" to opowieść o relacjach. Dużo tam twoich doświadczeń?
Uciekam od takich porównań. Zawsze starałem się tworzyć bohaterów, a nie czerpać z siebie. To ma być kreacja. Jeśli coś przedostaje się podkorowo, nie jest wynik mojej woli.
Na pewno po napisaniu tej książki złapałem się na dwóch rzeczach – ja też popłynąłem za miłością za morze i też to się dla mnie źle skończyło oraz, tak jak ci mówiłem, też w którymś momencie stałem się swoim własnym ojcem.
W książce ważna jest też relacja Dustina z żoną Klarą.
Chciałem pokazać ludzi zaoranych i zagonionych. Mają dzieciaka, prowadzą restaurację, ledwo wyrabiają przy tym zapierdolu, co trochę kładzie się cieniem na ich relacji. Tęsknią za tym, co było kiedyś między nimi. Brakuje im bliskości i siada erotyka. Konieczność zapierdolu kastruje nasze życia.
Nie mamy czasu dla ukochanej osoby. Nie możemy zatroszczyć się o rzeczy, które nie są konieczne tak, jak żarcie, spanie, a których brak jednak wykoleja życie. Oni myślą o sobie, myślą sobą, ale niestety są daleko od siebie, mimo że nie ma tam fizycznej zdrady. Emocjonalnie są bliżej niż erotycznie, co jest też etapem długoletniego małżeństwa. Są ze sobą przez całe życie, więc to nie może być ciągłe Eldorado.
Tworząc ich świat, nie czerpałem z własnego doświadczenia, tylko z opowieści mojego przyjaciela, który ożenił się z miłością z liceum. Jest z nią do dziś i są szczęśliwi. Powiedział mi, że przez te ćwierć wieku zakochał się w swojej żonie kilka razy. Jako osoba, która nie była w stanie utrzymać tak długo żadnego związku, zrozumiałem, że coś straciłem. Tak samo, jak on coś stracił, będąc tylko z jedną osobą.
Stąd pojawił się pomysł opisania związku, który trwa od zawsze, jest w jakimś stopniu satysfakcjonujący, ale przez próbę realizacji marzenia o otworzeniu własnej knajpy – znalazł się w dołku. Bohater mojej poprzedniej powieści był człowiekiem rozwiązłym, teraz chciałem mieć porządnego.
Dustin w pewnym momencie wygłasza zdanie, że warto całe życie być z jedną kobietą. Brzmi to, jak by chciał przekonać siebie samego.
Trochę siebie, a trochę Klarę, bo wie, że ona to czyta. Musi mieć przecież świadomość, że żyjemy w czasach zdrad i rozwodów, związki trwają krótko, ludzie mają Tindera, a on ciągle z nią. Utwierdza się w swoim wyborze, ale podkreśla też wagę, jaką ma dla niego to małżeństwo. Może mu się podobają inne dziewczyny, może by chciał, ale jest Klara. Spokój i dobro, które ma dzięki niej, jest ważniejsze, niż życie pełne przygód.
Z narracji Dustina przebija tęsknota za mocną figurą ojca. Czujesz presję albo wewnętrzny przymus, by być taką mocną figurą w życiu dzieci?
Bardzo bym chciał. Staram się być osobą, która jest oparciem dla dzieci. Jestem, trwam, nie zniknę, można na mnie liczyć. Tak siebie definiuję jako ojca. Próbuję. Trudna sprawa.
***
Łukasz Orbitowski – pisarz, autor programów telewizyjnych. Za powieść "Inna dusza" otrzymał Paszport Polityki. Nominowany do Nagrody Literackiej miasta Gdynia i dwukrotnie do nagrody Nike.