W latach 90. gangsterzy zbierali haracze od właścicieli wytwórni discopolowych, otwierali dyskoteki i słuchali "Wolności" Boysów. Teraz pieniędzy nie nosi się w reklamówkach, ale sukces liczy się milionami na YouTube.
Martyna Kośka rozmawia z Judytą Sierakowską, autorką "Nikt nie słucha. Reportaże o disco polo" - pierwszej reporterskiej książki o branży disco polo.
Judyta Sierakowska: Zaczniemy od dowcipu?
Martyna Kośka: Pewnie.
- Dlaczego górnicy organizują dyskoteki w kopalni?
- Bo "ruda tańczy jak szalona".
Martyna Kośka: Byli już tacy, którzy próbowali żartować z disco polo i źle na tym wyszli. Marek Kondrat nagrał w 1991 r. piosenkę "Mydełko Fa", która do dziś jest jedną z najlepiej znanych przebojów gatunku. Tyle że to miał być pastisz disco polo, żart…
Tak często bywa, że efekt jest odwrotny od zamierzonego. "Mydełko" miało być parodią, a stało się niemal hymnem disco polo. Po prostu na pastisz było zbyt wcześnie. Muzyka "chodnikowa" dopiero kiełkowała i słuchacze nie wiedzieli, że to parodia.
Inspiracją była reklama mydełka Fa - pierwsza w Polsce, w której pojawiła się nagość. Słowa napisał Andrzej Korzyński, kompozytor muzyki filmowej. Na tej płycie pojawiły się też kawałki o tak działających na wyobraźnię tytułach jak "Soczek", "Kasyno MiO" czy "Szukam sponsora".
I co nietypowe dla tamtych czasów, pojawił się sponsor, firma Alkom, która zgodziła się wydać materiał zarówno na kasecie, jak i płycie. Ogromny koszt. A w ciągu trzech dni od nagrania przytrafiło im się to, co i większości początkujących w tej branży – ktoś ukradł materiał i zanim trafił do tłoczni, już go grano na wszystkich bazarach. Sponsor zbankrutował.
Marek Kondrat do dziś się irytuje, gdy ktoś łączy go z "Mydełkiem".
Trudno mu się dziwić. Wtedy słyszał swój głos z każdego okna w najmniejszej wiosce, a i nawet przez kilka miesięcy piosenka okupowała pierwsze miejsce międzynarodowej listy przebojów radia w Chicago. Nucono ją w USA, Kanadzie czy nawet Australii.
Druga część duetu, czyli Marlena Drozdowska lubi "Mydełko" i wciąż jest proszona o jego wykonanie. Rozmawiałyśmy niedawno i powiedziała, że ostatnio miała koncert, gdzie nie zaśpiewała ani jednego słowa z "Mydełka", bo zrobiła to za nią publiczność.
A Ty zupełnie na poważnie napisałaś reportaż pod przewrotnym tytułem "Nikt nie słucha". Jako pierwsza zajęłaś się tą muzyką od strony historii, biznesu, wszystkich przemian społecznych, które dotknęły disco polo.
Nawet nie tyle dotknęły, co samo disco polo wpłynęło na gospodarkę, na politykę, przemysł muzyczny, na powstanie sieci dyskotek w wielkich popegeerowskich halach, fanklubów, branżowej prasy, telewizji.
Ta książka nie ma wychwalać disco polo, ale pokazać od kuchni branżę i ludzi, którzy za tym stoją – muzyków, producentów, organizatorów. Korzenie tej muzyki, ale i wielkie pieniądze, nasze polskie przywary, klimat PRL-u, i konkurencję w czasie internetu, spory, wielkie kariery i spektakularne upadki. Żaden z krajów ościennych nie stworzył tak niezależnej sceny muzyki tanecznej jak Polacy. Od 30 lat jest to fenomen. Ale wstydliwy, bo przecież disco polo to bękart muzyczny, któremu nie należy się żadna poważna lektura.
Nad książką pracowałam kilka lat. W tym czasie kontaktowałam się, a i same zgłaszały się wydawnictwa, które były wręcz niezdrowo zainteresowane tematem, co też może być w książce o disco polo. Jedne niemal podsuwały umowy, a inne się wycofywały z obawy przed łatką "disco polo".
Żeby sprawdzić reakcje instytucji państwowych, złożyłam wielostronicowy wniosek o stypendium do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Oczywiście nie dostałam go, ale poprosiłam o opinie ekspertów. Dowiedziałam się, że opisanie fenomenu disco polo "nie wymaga wielomiesięcznych studiów", czy "nie widzę żadnej potrzeby dokumentowania w poważnej książce dziejów disco polo, a już szczególnie za pieniądze ministerstwa kultury".
Disco polo jest najpopularniejszym gatunkiem w tym kraju. Nawet ubiegłoroczne badania CBOS pokazały, że 63 proc. Polaków lubi disco polo.
Ale nadal nikt nie słucha.
Dlaczego matecznikiem disco polo jest Podlasie? Nie Lubelszczyzna, nie Podkarpacie…?
Większość zespołów pochodzi z małych, podlaskich miejscowości. Dlaczego? Muzycy garściami czerpali z twórczości sąsiadów ze wschodu – często nie tylko się inspirowali, ale wręcz brali wprost tekst i linię melodyczną. Disco polo ma dość luźne podejście do plagiatu. W latach 90. prawami autorskimi nikt się specjalnie nie przejmował. Po rozmowach z muzykami jeden z podrozdziałów zatytułowałam: "Z Podlasia? A to nie plagiat".
To luźne podejście bierze się choćby ze "źródeł" disco polo, a więc od ulicznych przyśpiewek z okresu międzywojennego, piosenek harcerskich, ogniskowych, granych po domach zapisach z zeszytów, których autor często był nieznany.
Większość zespołów disco polo zaczynała od grania na weselach, a tam królowały zeszyty z piosenkami pełnymi hitów tanecznych znanego bądź nieznanego autorstwa. Każdy mógł je wykonywać. Niejeden zespół też cieszył się, że jego piosenka trafi "do zeszytu", bo zapewniało jej to długi żywot i to, że będzie grana w całej Polsce.
Piszesz w książce, że niektóre piosenki "krążyły" między zespołami i kto wymyślił lepszą, bardziej przyciągającą słuchaczy aranżację, włączał ją do repertuaru.
Choćby piosenkę "Jesteś szalona" rozsławił Marcin Miller z Boysami. Jej autorem jest Janusz Konopla z grupy Mirage. Chłopaki wydali ją w 1992 roku i nic się nie zadziało. Cezary Kulesza z firmy fonograficznej Green Star wyczuł, że to będzie hit i w lipcu 1997 roku odkupił od Mirage zgodę na wydanie jej przez Boysów. Jak piosenkę zaśpiewał z większa werwą Miller, to z marszu stała się hitem, a ich album O.K. z "Szaloną" w niespełna rok sprzedał się w ponad milionie egzemplarzy.
Niektórzy artyści tak dobrze czuli się w cudzych piosenkach, że z czasem zaczynali wierzyć, że to oni są ich autorami! Jak choćby Sławomir Świerzyński, który nawet zarejestrował piosenkę "Moja muzyka" jako swoją, a to był plagiat piosenki Karola Płudowskiego "Taka piosenka" (1979).
Na Podlasiu hurtowo powstawały zespoły, dyskoteki, ale pierwsza discopolowa wytwórnia fonograficzna, Blue Star powstała w Regułach pod Warszawą.
Czyli jednak mój trop był błędny.
To wszystko tworzyło się równolegle. Wytwórnię Blue Star stworzył były piłkarz Sławomir Skręta z żoną Jolantą.
Zespoły wysyłały tam swoje nagrania z nadzieją, że się spodobają. Chłopaki z Boys opowiadali, jak nagrali pierwszą kasetę na magnetofonie Technics, w garażu. To był 1991 rok. Czekali z nadzieją, że zostaną zaproszeni do studia na nagranie. A minęły dwa tygodnie i sami usłyszeli swoje piosenki na bazarach. To była partyzantka, a prawo było pisane na własnej skórze.
Nie było umowy, więc Boysi nie dostali za tę pierwszą kasetę, na której wyśpiewali jeden z największych hitów gatunku, czyli "Wolność", ani grosza. I wcale nie czuli się oszukani. Mieli po dwadzieścia lat i ich największym marzeniem było to by usłyszał o nich świat.
Kiedy w 1994 r. powstała w Białymstoku agencja Green Star, część zespołów z Podlasia naturalnie przeniosło się tam.
Co ciekawe, na początku lat 90. ogromną część teledysków discopolowych robili ludzie związani z branżą metalową. Dlaczego? Ktoś musiał to robić, kto już potrafił to robić. I ci ludzie, i discopolowcy robili to na co był popyt.
Po latach muzycy orientowali się, że umowy, które zawarli z wytwórniami, były dla nich bardzo niekorzystne.
To prawda. Prawo do nazwy, piosenki – to wszystko było własnością firmy. Odejście z firmy często wiązało się z koniecznością rozpoczynania wszystkiego od początku. Dlatego nawet najsłynniejsze zespoły gatunku stały się na lata niewolnikami wytwórni.
Jest też druga strona, co obrazowo wyjaśnił Robert Klatt z Classica: "Show-biznes wygląda tak, że ktoś w ciebie wierzy, zainwestuje, pootwiera pewne drzwi. Jak się nie uda, traci ten, kto zainwestował. A jak się uda, to artysta nagle dostrzega, jak niekorzystną umowę podpisał".
Ludzie chcieli nie tylko słuchać muzyki z kaset – często zresztą pirackich, bo podrabiano wtedy na potęgę – ale też bawić się przy muzyce na żywo.
Disco polo wpłynęło na stworzenie potężnej sceny klubowej. W wielki halach po byłych PGR-ach powstawały ogromne dyskoteki. Wcześniej na wsiach nie było czegoś takiego. Wielu przyszłych właścicieli klubów to wtedy był półświatek, "wioskowe Cześki", często po saksach w USA, gdzie zarobili pieniądze i podpatrzyli pomysły - na Podlasiu powstawały więc dyskoteki pod egzotycznymi nazwami: Manhattan, Nevada, Miami, Atlanta…
Wszystko było bardzo profesjonalne. Właściciele klubów uruchamiali specjalne autobusy, które zbierały ludzi po wioskach, a nad ranem ich rozwoziły. Aby kluby nie wchodziły sobie w drogę, szybko ustalono zasadę, że nie mogą znajdować się w odległości mniejszej niż 50 kilometrów. Zasada 50 kilometrów była niepisaną świętością.
Pierwszym klubem z prawdziwego zdarzenia była Panderoza w Janowie. Mieściła dwa tysiące ludzi, a Zenek Martyniuk wspomina, że gdy występował tam pierwszy raz, to imprezę prowadził sam Marek Sierocki. Zagrać tam – to było marzenie każdego zespołu disco polo. Taka przepustka do sławy. A dodatkowo jej właściciele, bracia Suszyccy, mieli wytwórnię fonograficzną.
Życie fanów disco polo kręciło się w soboty w klubach, a w niedzielę przed południem przeżywali na nowo "gorączkę taneczną" przed telewizorem.
Kiedy imprezowicze przygotowywali się na dyskotekę, w sobotę o 19.00 w taneczny rytm wprowadzał ich "Disco Polo Live", a kiedy odsypiali gorączkę nocy, w niedzielę o 10.00 witał ich "Disco Relax". To nie legenda, że księża przesuwali godziny mszy, by te nie kolidowały z oglądaniem "Disco Relaxu". Ten program zbierał przed telewizorami nawet ośmiomilionową publiczność! Polsat zdobył tymi programami widownię i ogromne pieniądze. Tym bardziej, że za wpuszczenie teledysku na wizję trzeba było mu płacić i to niemało. A kiedy już piosenka była emitowana, to do Polsatu przychodziły worki listów, bo fani tak namiętnie głosowali na swoje ulubione zespoły.
Ta polska miłość do disco polo wpłynęła na nasze wybory polityczne.
Słynna kampania 1995, idealnie wręcz przemyślana. Młody, zaledwie 39-letni ateista, kandydat lewicy, Aleksander Kwaśniewski, kontra legenda Solidarności, Lech Wałęsa. Sztabowcy lewicy wyczuli powszechne gusta i zgłosili się do bardzo popularnego wówczas zespołu Top One z prośbą, by nagrał piosenkę promującą Kwaśniewskiego. Miały się w niej znaleźć słowa "Wybierzmy przyszłość", czyli jego hasło wyborcze kandydata. I powstał "Ole! Olek". Piosenka trafiła do "Disco Relaxu" i od razu wskoczyła na pierwsze miejsce, i co tydzień miliony Polaków oglądały taneczny klip z prezydentem z marzeń.
Piosenka zapadła w pamięć, ale czy mamy pewność, że "Ole! Olek" rzeczywiście miała wpływ na wynik wyborów?
Ta piosenka porwała Polaków. Polecam obejrzeć teledysk - nowoczesny i z chwytliwym tekstem, z dobrze ubranym, odchudzonym Kwaśniewskim. Do tego piękne, naturalne tancerki w koszulkach z podobizną kandydata lewicy; i roztańczony, wpatrzony w niego wesoły, elegancki tłum. A zespół? Jeden z najlepszych na polskiej scenie, który w owym czasie miał czarnoskórego muzyka, uśmiechniętego Attagoe Calabasha. Ten showman z Ghany, nucił na scenie: "prezydent Olek".
Zgodnie z zamysłem, oto Polska SLD w najlepszym wydaniu: otwarta, gościnna, nowoczesna. Kwaśniewski w tym discopolowym teledysku był jednocześnie i swojski i światowy. Prezentował się jako kandydat, który odnajdzie się w każdej sytuacji.
Firmy badawcze udowodniły, że "Ole! Olek" dał Kwaśniewskiemu dziewięć punktów procentowych, który ostatecznie dwoma procentami wygrał z Wałęsą.
Rok później CBOS przeprowadził badania, gdzie pokazano korelację między sympatią do disco polo a wyborami politycznymi. Aż 62 proc. głosujących na Kwaśniewskiego lubiło disco polo, a tylko 34 proc. głosujących na Wałęsę, który startował jako bezpartyjny. Disco polo miało wtedy taką siłę, że nawet wyborcy Unii Wolności, partii o inteligenckim image’u lubili disco polo (60 proc.!)
Różni ludzi chcieli przy okazji disco polo ugrać coś dla siebie. Nie tylko politycy.
Zwłaszcza, jak wyczuli pieniądze. W latach 90. same dyskoteki to często były pralnie brudnych pieniędzy, a gangsterzy lubili pląsać przy disco polo. Andrzej Kolikowski, czyli Pershing nie tylko uwielbiał "Wolność" Boysów i bywał na festiwalach. W 1998 roku, po wyjściu z więzienia zainteresował się "biznesem" na Wybrzeżu - założył w Rumi spółkę General Group, jedną z największych w kraju tłoczni płyt kompaktowych. Wartą dziesiątki milionów złotych linię technologiczną sprowadzono z Czech. Jego kolega po fachu, przywódca gangu ząbkowskiego Wiesław
Niewiadomski, czyli "Wariat" był bardzo skuteczny medialnie. Udało mu się nawet zdobyć w Polsacie program.
Ale zwykle "chłopcy" byli mniej ambitni i woleli oferować "ochronę" tym, co już zarobili. Sławomir Skręta, szef Blue Stara, wspominał, jak to w poczekalni do jego gabinetu siedziało "siedmiu wspaniałych", m.in. burmistrz i ksiądz, którzy potrzebowali zespołu na gminną i odpustową imprezę, policjant, poborca podatkowy, "Ksiądz" z gangu żoliborskiego, który przyszedł po comiesięczny haracz, i "Masa" z "Kiełbasą", którzy postanowili wybić mu ten pomysł z głowy. Wytwórnia była na ich terenie, więc ich zdaniem kolega po fachu popełnił czysto geograficzny błąd, bo haracz im się należał.
Sami muzycy cieszyli się raczej estymą wśród gangsterów, ale zdarzały się i nieprzyjemności, jak choćby Sławomirowi Świerzyńskiemu z Bayer Fulla, kiedy mafiosi zatrzymali jego auto i niezbyt grzecznie poprosili o jego oddanie. Tak bronił swojej własności, że stracił podeszwy od butów.
Lata 90. to był szczytowy okres dla disco polo, ale później zaczął się spadek. A właściwie zjazd bez trzymanki.
Kryzys pojawił się w 2002 roku, gdy Polsat zdjął z ramówki "Disco Polo Live" i "Disco Relax". Zespoły nagle przestały być widoczne. Były dyskoteki, festiwal w Ostródzie, koncertowali, ale rzadziej i za mniejsze pieniądze. Wspierały ich lokalne rozgłośnie, jak choćby białostocki Jard. Część muzyków wróciła do zawodów, które wcześniej wykonywali, inni poszli w pewny chleb, czyli imprezy weselne. Część zespołów nie przetrwała.
To też i schyłek kultowej dla fanów "Panderozy". Ludzie wybierali inne rozrywki.
W legendarnym klubie jest teraz tłocznia soków i zamiast roztańczonych ciał, na parkiecie królują maszyny do wyciskania soków.
Z czasem ratunkiem dla discopolowców stały się imprezy plenerowe. Do tego dochodzą koncerty okolicznościowe jak święto ziemniaka, truskawki czy świni, pikniki rodzinne czy rocznice nadania praw miejskich. A na takich imprezach najlepiej sprawdzają się zespoły z muzyka taneczną. Byłam na wielu takich koncertach. Pamiętam, gdy w rodzinnym Łukowie zagrała Ania Dąbrowska, ludzie żalili się, że fajnie, ale smętnie. I nie można potańczyć. Potem na scenę wyszli Boysi i się zaczęło! Ludzie tańczyli i w głos śpiewali z nim. Miller do północy został przetrzymany na scenie, a ludzie odśpiewali mu gromkie sto lat, bo kolejnego dnia miał urodziny.
A kiedy przyszedł rok 2011 okazało się, że pół Polski bez obciachu słucha disco polo. "Ona tańczy dla mnie" to był hit, który jako pierwsza piosenka w historii Polski przebił barierę 100 milionów odsłon na YouTube.
Zmieniły się czasy. Lata 90. to było czyste marzycielstwo, a teraz są programy typu "Disco Star" wyłaniające przyszłe gwiazdy i zaplanowane sukcesy; a internet i choćby Polo TV nie tylko pomogły w odrodzeniu disco polo, ale i pokazały prawdziwe gusta Polaków. I nie tylko ich, bo pod klipami disco polo płyną pozdrowienia z całego świata: Wenezueli, Chile, Australii, Chin, Czech, Włoch...
Sam zaś Weekend dzięki "Ona tańczy dla mnie", ze średnio znanego zespołu z podlaskich Sejn, wskoczył do pierwszej ligi zespołów discopolowych. Znacznie zwiększył stawki za koncerty, a i zaczęły spływać do niego propozycje współpracy z całego świata.
Dzięki jego stu milionom na YouTube, sukces zaczęto mierzyć liczbą wyświetleń, a branżowe portale z dumą ogłaszają kolejnych milionerów. Bo teraz nie chodzi o miliony sprzedanych kaset, ale miliony na YouTube.
Chcemy liczb? Są rekordziści, jak "Przez twe oczy zielone" Akcentu czy "Miłość w Zakopanem" Sławomira, które mają ponad 200 mln wyświetleń na YouTube, a ten ostatni podczas ubiegłorocznego Sylwestra, miał jednej nocy dwa koncerty: w Zakopanem z Dwójką i w Chorzowie z Polsatem. By zdążyć z jednego na drugi przetransportowano go helikopterem.
Takich wykonawców z milionami jest mnóstwo: Czadoman i jego "Ruda tańczy jak szalona" prawie 117 milionów, MIG "Wymarzona" 97 milionów, Miły Pan "Królowa" – 84 miliony, Daj To Głośniej z "Mama ostrzegała" prawie 89 milionów, Łobuzy z "Ona czuje we mnie piniądz" prawie 90 milionów czy rekordzista 20-letni Ronnie Ferrari z "Ona by tak chciała" – 100 milionów odsłon w pięć miesięcy!
Początkowo - jak sam twierdzi - miała być to parodia disco polo i ulicznego rapu. No, ale jak kończą pastisze, to już wiemy.
Judyta Sierakowska – reporterka, podróżniczka, z wykształcenia socjolożka. Publikowała m.in. w "Przekroju", "Rzeczpospolitej", "Życiu Warszawy", "Bloomberg Businessweek Polska" i "Focusie". Za reportaż Władcy "jamników" ("Puls Biznesu Weekend") opowiadający historię twórców autobusowej potęgi "Solaris", została nominowana do nagrody Grand Press 2012.