Zapasy z życiem to właściwie nie tyle powieść, co dłuższa nowela (70 stroniczek małego formatu, sporą czcionką i z szerokimi marginesami - w przeliczeniu na znaki na pewno nie więcej, niż np. * Szkice węglem* Sienkiewicza ), lektura dosłownie na godzinę - ale wrażenie po niej pozostające może być głębsze i silniejsze, niż po niejednej „cegle", której autor postawił na objętość.
Jak w praktycznie wszystkich mini-powieściach i opowiadaniach Schmitta, mamy tu stosunkowo prostą historię z dość jasnym przesłaniem. Nastoletni Jun (nie wiem, dlaczego autorowi noty na okładce chłopiec wydał się dziesięciolatkiem - z tekstu jasno wynika, że nim opuścił dom, przez jakiś czas uczęszczał do liceum, a ponieważ japoński system edukacji jest zbliżony do polskiego i większości europejskich, należy wnioskować, że w momencie rozpoczęcia akcji musi liczyć sobie 16-17 lat; a poza tym, jeśliby był o jakieś 5 lat młodszy od Reiko, raczej mało prawdopodobne, by stał się obiektem jej poważnego zainteresowania...) poniewiera się po ulicach Tokio, utrzymując się z handlu tanimi towarami z przemytu i nie mając absolutnie żadnej wizji własnej przyszłości (zaś przeszłość desperacko wypierając z pamięci)
. Zaczepki tajemniczego staruszka, twierdzącego, że „widzi w nim grubego gościa", początkowo doprowadzają go do szału, ale pewne okoliczności sprawiają, że w końcu przyjmuje od Shomintsu zaproszenie na
zawody sumo. Mimo zupełnego braku fizycznych predyspozycji rozpoczyna treningi w szkole sumo i po upływie pewnego czasu... nie, nie zostaje mistrzem świata, ani nawet Japonii, ale zyskuje coś znacznie ważniejszego...
Przeciwnicy pisarstwa Schmitta powiedzą zapewne, że co to za sztuka tak wyłożyć kawę na ławę, i to językiem czytelnym nawet dla ucznia szkoły podstawowej, że te wszystkie nieszczęścia przytrafiające się bohaterom to granie na emocjach, czysty chwyt marketingowy. A ja odpowiadam na to najpierw pytaniem: o ilu dziełach, zaliczonych już w poczet światowej klasyki, można powiedzieć, że NIE grają na emocjach? Może o * Antygonie, albo * Hamlecie, albo * Annie Kareninie*? Nie, spokojnie, proszę mnie nie obrzucać inwektywami - nie zamierzam nikogo przekonywać, że Schmitt może się równać z Szekspirem, po prostu uważam, że budzenie emocji jest jednym z ważniejszych zadań literatury, i tej z najwyższej półki, i każdej innej, i było nim na długo przedtem, zanim ktokolwiek pomyślał, że
dzieło literackie może być podmiotem marketingu. A w sprawie techniki pisarskiej niech się broni sam autor (w rozmowie z Kamillą Staszak - „Wysokie Obcasy" nr 35(588), 4.09.2010, s.45): „Chcę, aby moje książki były przystępne dla każdego. Przestało mnie bawić pisanie językiem trudnym i niezrozumiałym, co robiłem na studiach, by zabłysnąć inteligencją. Cóż za arogancja. Pisanie językiem prostym, a jednocześnie powiedzenie rzeczy ważnych - to jest wyzwanie. Dla babć, które musiały skończyć szkołę w wieku 14 lat, aby iść do pracy, ale są inteligentnymi ludźmi szukającymi pełnowartościowej lektury. Ale by w drugiej warstwie zainteresować lekturą moich przyjaciół z dyplomami, doktoratami". Mnie to przekonuje, bo takie samo zdanie miałam o prozie Schmitta na długo przed przeczytaniem tego wywiadu. I ani posiadane wykształcenie, ani fakt, że np. Proust czy Mann zachwycają mnie
głębią przemyśleń i bogactwem języka, nie nakładają na mnie obowiązku bycia „ponad to" i udawania, że Schmitt nie ujmuje mnie prostotą i umiejętnością wzruszania, albo że nie potrzebuję, by mi ktoś czasem przypomniał, że „po drugiej stronie chmur jest zawsze czyste niebo"...