Śmierć nasza powszednia
Jak sam autor pisze, nieraz myślał sobie, że jego książka powinna być ciągiem pojedynczych opowieści, niczym więcej. Żeby każdy czytał tyle, ile da radę, zastanawiając się, dlaczego czyta albo dlaczego nie czyta. Konstatuje jednak, że tak czy inaczej wpada w pułapkę próby wyjaśnienia, usiłując zrozumieć, znaleźć wytłumaczenie dla spraw, które są nie do przyjęcia.
Nie do przyjęcia jest dlań na przykład fakt, że we wspomnianych Indiach, dziesiątym kraju pod względem zamożności, w państwie ojców i mężów manifestujących swą władzę i wiedzących najlepiej, co jest dobre dla podległych mu istot, nie uznaje się stanu konającego z głodu dziecka za chorobę. Przecież to stan bardzo podobny do naturalnej kondycji, w której żyją rodzice. Jaka to choroba, aberracja skoro niedożywienie jest powszedniością, codziennością? Rodzice nie wiedzą, że życie może wyglądać inaczej. Zresztą skąd mają wiedzieć?
W 2008 roku świat ronił łzy przed ekranem, na którym wyświetlano "Slumdoga". Zajadając popcorn i popijając go colą, dumał nad ciężkim losem mieszkańców hinduskich slumsów. W "Głodzie" przeczytamy, że dla 100 000 ludzi takie slumsy to przywilej. Sto tysięcy mieszkańców chodników marzy o tym, by być wśród 160 mln szczęśliwców i tam zamieszkać. Tylko że o nich nikt nie nakręci Oscarowego filmu, ich nędza jest za mało medialna, efektowna.