O naturze rzeczy. II. Czytanie w łóżku (ale nie książek)
Narrator tej książki jest jak wspaniała zjawa z innej epoki: sarmacko wielkopański, peerelowsko cwaniacki, pełnokrwisty, cielesny, namiętny – i kiedy opowiada o kobietach, i kiedy opowiada o przedmiotach.
Ze śmiercią Franciszka Starowieyskiego straciliśmy nie tylko jednego z najwybitniejszych polskich rysowników (i, zarazem, jednego z ostatnich polskich artystów, który naprawdę umiał rysować – jednym pociągnięciem węgla potrafił z wydobyć z tła żywą, muskularną łydkę czy łokieć) ale i wspaniałego gadułę, który wprawdzie sam nie pisał, ale pozwalał notować swoje gawędy. Tak powstała ułożona przez Krystynę Uniechowska Franciszka Starowieyskiego opowieść o końcu świata, czyli reforma rolna i trzy książki we współpracy z Izabelą Górnicką-Zdziech: Przewodnik po kobietach..., Przewodnik inteligentnego snoba... i wreszcie wznowiony niedawno Przewodnik zacnego kolekcjonera według Franciszka Starowieyskiego.
Ładna to książka. Ładna wizualnie, bo starannie wydana, pełna znakomitych rysunków, i ładna literacko, bo pokazuje typowe dla Starowieyskiego opowieści: barwne, sarmacko tromtadrackie, trochę uczone a trochę głupawe, raz mądre, raz efekciarskie, proste i pyszałkowate zarazem; można się boczyć na łatwość, z jaką artysta feruje wyroki, na samochwalstwo posunięte do granic śmieszności, na to, że cały czas sam sobie zaprzecza. Ale jest też w tym gadulstwie mnóstwo uroku i rzetelnej, płynącej z wieloletniego doświadczenia wiedzy.
Starowieyski, pochodzący ze względnie niezamożnej, ale dobrze skoligaconej (m.in. z Łubieńskimi, Potockimi czy Sapiehami) ziemiańskiej rodziny, pięknymi i wiekowymi przedmiotami otoczony był od dziecka: w domu rodziców [...] – wspomina – korzystałem z cukiernic Malcza, polskiego złotnika z XIX w., czy innych wielkich mistrzów nie ze względu na sygnatury, ale dlatego że były wygodne w użyciu. To wszystko ukradli bolszewicy w 1939 r. Sam jako dziecko kolekcjonował raczej owady, koniczynki czterolistne, dziwne kamienie, znaczki, itd. – ale, jak widać, zbieractwo miał we krwi i większość swego dorosłego życia poświęcił nie tylko rysunkowi i malarstwu, ale i gromadzeniu szacownej kolekcji. A jest to zajęcie wymagające czasu, uwagi, wiedzy i mnóstwa pracy: szperania po pchlich targach i antykwariatach, wymian okupionych długimi negocjacjami, studiowania rzeczy. Temu ostatniemu Starowieyski poświęca najwięcej miejsca – i widać prawdziwą pasję, kiedy opowiada o tym, jak rzeczy trzeba dotykać, brać je do ręki,
zabierać ze sobą przed snem do łóżka i tam w spokoju obmacywać. Czytać przedmioty.
Przewodnik zacnego kolekcjonera... jest takim właśnie zapisem wieloletniej lektury rzeczy: zachwytów nad logiką ornamentu, ergonomią, elegancją linii. Śledzenia gestu dawnego skryby, niepodrabialnego, bo ktoś, kto by go dziś próbował imitować, zapala światło jednym ruchem i nie krzesze iskierki, kręci kierownicą w samochodzie, a nie konia prowadzi za lejce, itd. A z tej uważnej lektury płyną rozmaite strzępki wiedzy kolekcjonerskiej: że meble z Kolbuszowej są przeważnie w bardzo złym stanie, jako że podczas każdego kolejnego remontu zawsze je szlifowano. Że kiedy kamerdyner przychodził do pracy w nowym domu, pytał jakiej proweniencji są srebra: najlepiej, jeśli rosyjskie, bo najłatwiej się je czyściło. Że wiek mebla można oceniać po jego ciężarze. Że można uzupełniać braki w złoceniach ram poślinioną sangwiną i że sapiąca babcia, leżąca na wyrku za szafą, dobrze robi wiszącym obok obrazom. Że zegary szwardzwaldzkie mają wulgarne tykanie, a kuranta zegarowego z 24-dzwonkami nie da się zrekonstruować. A
wszystko to nie jest w żadnym razie podręcznikiem konserwacji staroci czy zbiorem przepisów „jak rozpoznać prawdziwy antyk, żeby dobrze zainwestować”, ale żywą gawendą. Jak każdy zacny gaduła, miał bowiem Starowieyski w zanadrzu ogromny zapas anegdotek: o kolekcjonerze zegarów, kobieciarzu, który przyjechał do niego w środku nocy z panią lekkich obyczajów i pilnie chciał sprzedać wspaniały okaz, bo potrzebował pilnie gotówki na usługę; o tym antykwariuszu, który dawał kotu mleka we wspaniałej chińskiej miseczce: sprytni klienci oferowali za kota ogromne pieniądze, antykwariusz się zgadzał, a kiedy słyszał: „To jeszcze miseczkę, bo kotek jest do niej bardzo przywiązany” mówił: „Co to, to nie – na tę miseczkę sprzedałem już mnóstwo kotów!”. O białoruskim kowalu, który jest świetnym fałszerzem broni, o antagonizmach między zbieraczami broni palnej „tymi od pukawek” a zbieraczami broni białej. O tajemniczych wędrówkach szpady Kondeusza, używanej do czarnych mszy. O włamywaczu, który próbował bezskutecznie
otworzyć kilkusetletni zamek. A przy tym wszystkim rozdaje ciosy, chwali się, poucza... Jest w tym Starowieyski jak późny pan Twardowski, co śmieszy, tumani, przestrasza: tu rzuci grubszym słowem, tam się nadmie, tam znowu przyzna się do jakichś cwaniactw; zaprzecza sam sobie: zarzeka się, że choć każdy prawdziwy kolekcjoner marzy o stworzeniu idealnej podróbki, czyni to wyłącznie w wyobraźni – a gdzie indziej przyznaje się, że fałszował na potęgę gotyckie zegary, które za ciężkie pieniądze sprzedawał we Wrocławiu niemieckim turystom. To znów opisuje ze swadą iście Münchhausenowską, jak to udaremnił napad na targach antyków i, chwyciwszy w rękę szablę, jednemu napastnikowi wytrącił pistolet, a drugiemu palec usiekł (byli to zapewne zbójnicy ze skały Birbante-rocca). Jak mawiają Włosi za Giordanem Brunem: se non è vero, è ben trovato – jeśli nawet zmyślone, to zmyślone ładnie. Widać z rozdziału na rozdział, jak Starowieyski męczy się, miotając się między sprzecznościami: czy raczej chwalić się
wielkopańskością, czy cwaniactwami; nie może zdecydować, chciałby i zjeść ciasteczko, i mieć je dalej – wiele z tego płynie radości dla czytelnika. Czasami ma się też wrażenie, że Przewodnik... miał stanowić poletko, na którym autor nakopie rozmaitym przeciwnikom czy ludziom, których nie poważa – albo jednostkom, np. pewnemu aktorowi-przestępcy, który ponoć okradł go z kolekcji zegarków (co rzeczony aktor-przestępca pisał o „malarzu Bibersteinie” w jednej ze swoich książek, przez grzeczność wobec obu panów zmilczę; oczytani wiedzą, pojętni znajdą), albo grupom, np. kolekcjonerom jakoś tam w jego oczach podrzędnym: zbieraczom kufli, „puncologom”, którzy gromadzą srebra ze względu na punce, a nie na ich urodę, „zbieraczom czeków” czyli inwestującym w malarstwo dla jego wartości rynkowej, prozaikom, których, w przeciwieństwie do poetów, nie zalicza do artystów, bo tylko w poezji znajdzie się miejsce na mrok ducha a w prozie Proust z niego zrobił potworne nudziarstwo.
W ogóle Starowieyski z książkami ma na pieńku i (czuć w tym sporo efekciarstwa i stylizowania się na przytępego szlagona) wielokrotnie zarzeka się, że są mu właściwie zbędne. Ich kolekcjonowanie to niepoważne zajęcie: książki tylko zajmują miejsce i nie wiadomo, co z nimi zrobić. Sam, jak przyznaje, od dwunastu lat nie czyta, ale wie, co w nich jest (słowa jak wyjęte z ust XVIII-wiecznego rębajły) i rzeczywiście na to wygląda, że nie czyta – w przeciwnym razie mógłby sprawdzić, że za komuny lud przyznał sobie prawo do karmienia drobiu z półmisków Kändlera, a nie jakiegoś Kendera, zaś proces produkcji porcelany wynalazł w Europie alchemik króla Augusta II Mocnego Böttger, a nie Bötger. A i to nie do końca prawda, bo w zasadzie nowsze źródła (których Starowieyski z powodów jak wyżej nie zna, choć zarzeka się, że najważniejsze to wziąć książkę, popatrzeć jaką czcionką została wydrukowana, jak sklejona, czy pagina jest właściwa, a jej treść sama wejdzie człowiekowi do głowy) podają, że uczynił to von
Tschirnhaus, a Böttger przejął warsztat i wiedzę po jego nieoczekiwanej śmierci. Nie jest to wielki problem, ale skoro zaraz czytamy w dziedzinie europejskiej porcelany nie jestem znawcą, ale poruszam się z pełną swobodą, robi się trochę dziwnie. Nieco dalej artysta narzeka na Chińczyków kopiujących XVIII-wieczne wzorce z zachodu: jako że nie uznawali kultu ciała, Parysa osądzają na porcelanie trzy kloce zamiast pięknych kobiet. To nie Parysa osądzano, to Parys osądzał. „Stuguldenowa odbitka” (a właściwie: „Rycina stuguldenowa”) Rembrandta wcale nie przedstawia wskrzeszenia Łazarza, tylko Chrystusa uzdrawiającego chorych i dyskutującego z faryzeuszami; bardzo ładnie, że Starowieyski poucza, żeby mówić albo „Miśnia” i odmieniać, albo „Meissen” i nie odmieniać, bo to brzmi strasznie i tak wyrażają się tylko amatorzy – szkoda, że powtarzając słowo „Meissen” trzykrotnie, za każdym razem pisze je błędnie jako Meisel. Podobnie jak świetnego rysownika Callota nazywa Calotem. Ale wszystko to są sprawy w gruncie
rzeczy podrzędne, z którymi powinny były uporać się panie redaktorka i korektorka, a wyciągam to tylko jako typowy, obdarzany przez Starowieyskiego wzgardą ten, który całą wiedzę zdobywa z literek.
Jeśli bowiem nawet autor Przewodnika zacnego kolekcjonera... tu i tam się myli, przesadza i rzuca arbitralne stwierdzenia, to ma w tym mnóstwo wdzięku. Jego myślenie o przedmiotach jest mi bardzo bliskie: i to, że trzeba ich dotykać, bo „macant” przedmiotów nabiera o nich wiedzy, których bez dotknięcia się nie posiądzie, i to, że jeśli chcemy coś gromadzić, to raczej ze względu na grację i urodę, niż na wartość inwestycyjną albo podpis czy puncę; i to, że piękne rzeczy łagodzą obyczaje, na poparcie czego Starowieyski przywołuje cudną historię z apokryfu, znakomitą metaforę obcowania z pięknem (jaką – tego nie zdradzę). Narrator tej książki jest jak wspaniała zjawa z innej epoki: sarmacko wielkopański, peerelowsko cwaniacki, pełnokrwisty, cielesny, namiętny – i kiedy opowiada o kobietach, i kiedy opowiada o przedmiotach. Po Francu Fiszerze nie pozostało prawie nic, strzępki opowieści. Wielkie szczęście, że po Franciszku Starowieyskim – poza, rzecz jasna, jego sztuką i kolekcją – pozostało kilka wspaniałych
gadanych książek.