Trwa ładowanie...
felieton
26-04-2010 12:08

O natchnieniu

I tu, jak się zdaje, dochodzimy do sedna: natchnienie, które jest po prostu efektem dobrze działającej wyobraźni, właściwej wszystkim dzieciom, a przez większość dorosłych ludzi (niesłusznie, jak się sądzę) traktowanej jako zbędne rojenia, „głupie myśli” – to dopiero początek.

O natchnieniuŹródło: Inne
d169ksa
d169ksa

Spotkanie z czytelnikami ma swoje niezbywalne części składowe: czytanie fragmentów, rozmowę z prowadzącym, pytania z sali (na koniec jeszcze podpisywanie książek, które zawsze uważałem za miłą i łagodną formę społecznego fetyszyzmu, i któremu zresztą sam niekiedy ulegam). Pytania na ogół krążą wokół tych samych tematów, powtarzają się, nawracają, i każdy chyba pisarz ma pośród nich takie, które szczególnie lubi i takie, których szczególnie nie lubi – czy to dlatego, że wydają mu się banalne, czy dlatego, że nie ma na nie dobrej (a przynajmniej: efektownej) odpowiedzi.

Mnie zawsze wyprowadza z równowagi: „A skąd pan czerpie natchnienie?” „Co pana inspiruje?”, nieodmiennie zadawane uroczystym tonem (natchnienie to świętość). Bo i jak na to można odpowiedzieć? „Życie”? „Wszystko”?

„Natchniony” znaczyło kiedyś „nadmuchany”, „nadęty”; natchniony mógł być na przykład pęcherz rybi, czyli poprzednik baloników (a także prezerwatyw, ale to inna sprawa)
i rzeczywiście, w mówieniu o natchnieniu trudno uniknąć nadęcia. Bo od razu staje nam przed oczami Mickiewicz na Judahu skale z obrazu Wańkowicza, wpatrzony okiem błyszczącem w dale i składający sonet, linijka po linijce. Albo Dante w ciemnej komnacie, któremu zwiduje się nadobna Beatrycze. I cały ten (XIX-wieczny głównie) bagaż, surmy i koturny i głos słowiczy nad polem rozbrzmiewający.

Często odpowiadam zatem, że natchnienie nie istnieje, jest tylko chęć do pracy (tak mawia moja matka, malarka, która z jakichś tajemniczych przyczyn przez lata była, jak się zdaje, wyznawczynią raczej protestanckiej etyki pracy niż romantycznych koncepcji artystowskich). Ale to nieprawda. Można bardzo, bardzo chcieć zabrać się do pracy i nie mieć o czym pisać, można też mieć ogromną potrzebę napisania tekstu całkowicie niemal ułożonego w głowie, a nie móc przysiąść za biurkiem, czy choćby zaszyć się gdzieś z kartką.

d169ksa

Natchnienie jest, jak się zdaje, pewną formą pracy mózgu, czy może raczej: współpracy jednej funkcji mózgu z drugą. Kojarzącej z przetwarzająco-rozbudowującą. Bo każdemu chyba przychodzą do głowy tak zwane „głupie myśli”: siedząc bezproduktywnie w metrze czy tramwaju, zastanawiamy się mimowolnie jak wygląda życie osobiste pani z lewej, brunetki z zaciśniętymi ustami w długim do kolan, wściekle czerwonym płaszczyku, albo do kogo pisze smsa starszy pan z prawej i jak to się stało, że pisze tak szybko, co praktycznie nie zdarza się wśród ludzi w jego wieku. Wystawiamy sobie, co by się stało, gdyby wagon nagle stanął w ogniu, jak zachowałyby się w takiej sytuacji różne osoby: siedmiolatka, staruszka z gazetą, bysio w skórzanej kurtce. Jeśli jesteśmy strachliwi, wyobrażamy sobie kogoś rosłego i silnego, kto się nami zaopiekuje i nas ochroni. Jeśli mamy w sobie tęsknotę do bohaterstwa, potrafimy szczegółowo wyobrazić sobie nas samych, obejmujących dowództwo nad grupą spanikowanych pasażerów i wyprowadzających
ich w bezpieczne miejsce; jeśli natomiast łakniemy honorów, nie skupiamy się na samej akcji, ale na przypinaniu nam orderów i nagłówkach w gazetach. Komuż nie zdarzyło się, że, pokłócony z kimś, przez godzinę siedział nad stygnącą kawą lub herbatą, odgrywając w głowie kolejne rozmowy, słowo po słowie, zdanie po zdaniu, riposta po ripoście (gdzie wszystkie jego riposty były celne i ostre, a wszystkie riposty żony, męża, szefa czy przyjaciółki tak słabe, że już w momencie wypowiadania wstydziły się same za siebie)? Komu, kiedy się właśnie zakochał, nie zdarzyło się obmyślać szczegółowych scenariuszy pierwszej randki, pierwszego pocałunku, pierwszego razu – im mniej możliwych, tym bardziej rozbudowanych, bo wymagających bardziej skomplikowanych zbiegów okoliczności?

Wszystko to, w pewnym sensie, jest literaturą, czy raczej: mierzwą, magmą, z której literatura może dopiero powstać. Czasami wystarczy nawet drobne skojarzenie – abstrakcyjny kształt zacieku czy chmury, który nagle przypomina zająca goniącego wielbłąda (czemu zając goni wielbłąda? Ha, to gotowy scenariusz do opowieści z Pańczatantry!); kiedy indziej czyjś obraz (jak w przypadku wierszy Miłosza z cyklu O!), książka (jak w licznych tekstach Borgesa), albo powtórzenie na żywo jakiegoś gestu czy sceny, którą znamy skądinąd: czy ta kobieta, współpasażerka nocnego lotu, z przepaską zsuniętą z oczu na czoło, wpatrzona w ciemnościach w mały, niebieski z błahym filmem, oświetlający ją niebieskim blaskiem, nie przypomina Marii Magdaleny de La Toura, tyle tylko, że w alternatywnej wersji kolorystycznej? A słowa? Ich jawne i sekretne pokrewieństwa? Zamek błyskawiczny i zamek warowny. Twierdza zamknięta na zamek błyskawiczny, czy może zamek błyskawiczny, który staje się twierdzą? Przez kogo bronioną, w jakich
okolicznościach, zaciekle czy tylko przekornie? Ale i całe rodziny słów! Weźmy takie zdanie: Dominikanin gra w domino z dominą w dominie. Zakonnik, staromodna gra, pracownica specyficznego sektora usług i strój karnawałowy w jednej scenie; rzeczywiste pokrewieństwo tych słów zatarło się niemal całkowicie, każde z nich należy do innego świata i żeby się ze sobą spotkały, trzeba zawiłej historii. Dlaczego domina siedzi akurat w dominie, a nie w popularniejszym w jej zawodzie stroju, czymś w czerniach i czerwieniach, w obrożach nabijanych ćwiekami i kabaretkach? A może domino tylko je przykrywa? Czy to jakaś forma konspiracji? Czy dominikanin wie, w co się wpakował? Czy domina wie, w co się wpakowała? Czemu grają ze sobą akurat w domino, a nie w grę pani-niewolnik albo nawracający-nawracana? A może każde z nich gra w co innego, a domino jest tylko pretekstem? I wreszcie: od razu widać, że domino (gra) i domino (strój) są tylko dodatkowymi rekwizytami; najbardziej kontrastują ze sobą domina i dominikanin – i
należy sobie zadać pytanie, czy nie jest to kontrast zbyt tani, czy nie jest to prostackie efekciarstwo, najbanalniejsze zderzenie sacrum z profanum? I co możemy zrobić, jak ograć rekwizyty, jakimi zawiłymi technikami językowymi i konceptami narracyjnymi możemy zmienić efekty tanie w efekty literacko cenne?

I tu, jak się zdaje, dochodzimy do sedna: natchnienie, które jest po prostu efektem dobrze działającej wyobraźni, właściwej wszystkim dzieciom, a przez większość dorosłych ludzi (niesłusznie, jak się sądzę) traktowanej jako zbędne rojenia, „głupie myśli” – to dopiero początek. To, co wielu czytelnikom wydaje się jakimś otoczonym romantyczną, nadprzyrodzoną aurą cudem, niedostępnym „zwykłemu śmiertelnikowi”, jest właściwe w zasadzie wszystkim, leży na wyciągnięcie ręki. To natomiast, co często się pomija machnięciem ręki, cały „warsztat”, mało widowiskowe literackie wkręcanie śrubek, oliwienie łożysk, heblowanie zadziorów, stanowi właśnie o jakości tekstu; to właśnie wprowadza nas, czytelników, w metafizyczne dreszcze nad porażająco celnym zdaniem czy poruszającym rozdziałem powieści. „Co”, czyli zdanie o dominie i dominikaninie, jest jeszcze niczym, błahym zaczątkiem, igraszką wyobraźni – dopiero „jak” może stworzyć literaturę.

d169ksa
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d169ksa