Ta książka wciąż kłębi mi się w głowie, przelewa wzburzoną, trochę mętną, wodą rzeki. Czuję w niej zapach – jednocześnie swojski i nieznany. Gorące ziemniaki z ogniska, parzące palce, zapach traw kwitnących w pełnym słońcu, wzbijający się spod nóg kurz – wtedy gdy biegnie się latem środkiem ulicy w małym miasteczku. Ale jest też zapach pierwszego łyku alkoholu i zapach, gryzący i mdlący, gdy po pierwszym łyku alkoholu, zaciąga się pierwszym w życiu papierosem, kaszląc głośno i rozdzierająco.
To wszystko jest w Jasperze Jonesie. Każdy kolor dzieciństwa i każdy, który odejmuje się z palety tęczy. Zło przeplata się z dobrem i czasem jeszcze bohaterowie są dziećmi a czasem już dorosłymi, bez prawa biegu i bez prawa huśtania się na linie zawieszonej nad wodą.
Słuchamy opowiadania niespełna czternastoletniego Charliego Bucktina. To marzyciel, w okularach na nosie, niezbyt dobrze poruszający się w realnym świecie, chłopiec ze stosem książek przy łóżku i z walizką zapisanych zeszytów. Pisze wiersze, opowiadania i pragnie wydać w przyszłości książkę, by móc uczestniczyć w rauszu przy boku Marka Twaina i Hemingwaya . Póki co chodzi do szkoły, ma kiepskie stopnie z WF i nieustannie jest gnębiony przez osiłków z równoległej klasy – za to, że jest zbyt mądry i zbyt mądrych używa słów. Ma jedynego przyjaciela - Jeffreya Lu, który jest Amerykaninem wietnamskiego pochodzenia (a może zupełnie na odwrót?), świetnym sportowcem, szybkim, zręcznym, ale żółtym…
Wszystko zaczyna się od jednego stukania w okno, nawet niezbyt głośnego. W okno Charliego puka Jasper Jones. Mieszaniec. Amerykańsko-aborygeński twór. Półsierota. A drugie pół dziecko pijaka. Ktoś, koło kogo nie stoi się zbyt blisko. Bo na pewno jest brudny. Albo zaraz cię okradnie. Ktoś, o kim nikt nie myśli jak o dziecku. Dorośli widzą w nim tylko inny kolor skóry i zręczne szybkie dłonie. A dzieci widzą w nim nadczłowieka o magicznych mocach. Charlie wychodzi w noc za Jasperem i gotów jest iść tak do końca świata, do końca nocy. Nie pyta gdzie, jest dumny, że Jasper częstuje go papierosem i jest dumny, że nocą idzie z nim noga w nogę w nieznane. A Jasper przyprowadza go do swojej kryjówki, między drzewa i liany, tuż nad rzekę, między powalonymi pniami i chaszczami. A na jednej z gałęzi wisi ciało dziewczyny – to szesnastoletnia Laura, lekko kołysząca się, pobita, w białej nocnej koszuli, bosa. Jasper prosi Charliego o pomoc, boi się, że gdy znajdą ciało dziewczyny, od razu podejrzenie o zabicie jej
padnie na niego, że aresztują go, nie dadzą mu prawa głosu, wyrwą język z korzeniami, nie pozwolą się bronić. A on Laurę kochał. I przede wszystkim chce się dowiedzieć, kto jej zrobił krzywdę. Kto wykreślił ją spomiędzy żywych, kto im ukradł przyszłość. Charlie zgadza się pomóc, ma nogi szeroko rozstawione – trochę w dziecięcej naiwności, a trochę już w dorosłej wiedzy. Ta noc, to noc inicjacji, która zmienia go w całkiem nowy twór. Teraz tylko Charlie musi nauczyć się, jak być nowym sobą.
To książka porównywana do * Zabić drozda. Choć napisana 50 lat później, mówi po części o tym samym – o dyskryminacji, o okrutnych latach sześćdziesiątych XX wieku, gdy ludzie powinni być już cywilizowani, a wciąż jeszcze mają zamknięte oczy, o dojrzewaniu, o tym, jak mały człowiek staje się dużym człowiekiem i jest mu trochę słodko, bo czuje więcej wolności, więcej swobody i pierwszą miłość, ale przez tę słodycz przebija się gorzki smak, bo nie wszystko jest tak, jak mu się wydawało. *Jest ból, poniżenie, jest śmierć, czasem bezsensowna, jest zło, jest nietolerancja, jest hipokryzja.
To powieść napisana pięknym językiem, mądra, uczuciowa, pełna wielowymiarowych, genialnie poprowadzonych postaci. To ludzie z krwi i kości, mający wszystkie ludzkie cechy, dobre i złe, mający wszystkie palce u rąk i nóg. Mogli by wyjść teraz z książki, pójść na spacer moją ulicą i nikt by się nie zorientował, że są papierowi. Cała powieść jest dosadna, do krwi gryząca w szyję – nie daje przestać o sobie myśleć. Zmusza do ruchu, do biegania w tę i z powrotem, do zastanowienia się nad człowiekiem, nad tym, że niewiele się zmienił od tamtego czasu i że to źle, bardzo źle. Mam ochotę krzyczeć na mieszkańców Corrigan, mam ochotę walić pięściami.
„Tata Jeffreya, An, jest przed frontem swojego domu.(…) Obszar przed domem Jeffreya jest jak lokalny ogród botaniczny naszego miasta. To z pewnością widok, który robi największe wrażenie w okolicy. Jeffrey mówi, że An sprowadza nasiona i sadzonki z całego świata.(…) Ludzie na wieczornych przechadzkach krążą wokół feerii barw w ogrodzie Ana Lu.(…) Zastanawiają się głośno, która z roślin Ana jest najbardziej egzotyczna, i wyrażają podziw dla ich kompozycji i zapachu.” Śmieję się pod nosem i zastanawiam się cicho – czy rośliny egzotyczne są lepsze od egzotycznych ludzi?