Wiadro na ropę i niezbyt czysty skalpel
Zanim pewnego grudniowego poranka 1947 roku w Bostonie, w wilgotnej klitce służącej mu za laboratorium Sidney Farber wyciągnie pierwsze próbki aminopteryny i zacznie testować jej skuteczność na chorujących na białaczkę dzieciach w Children's Hospital, miną całe stulecia, kiedy rak będzie leczony albo przez puszczanie krwi, albo przez wycinanie kolejnych części ciała. Człowiekiem, którego nazwisko nierozerwalnie połączy się z tak zwaną koncepcją radykalną będzie William Stewart Halsted - do tego stopnia, że w medycznej terminologii utrwaliło się określenie "zabieg Halsteda".Halsted urodził się w połowie XIX wieku w Nowym Jorku, a chirurgiem został przez przypadek. Nie widział się w roli kupca w rodzinnej firmie i wybrał medycynę. Był człowiekiem, dla którego anatomia stała się obsesją. Kiedy skończyły mu się podręczniki, przerzucił się na pacjentów.
W trakcie pracy w jednym z nowojorskich szpitali przeżył załamanie nerwowe kursując między szpitalem a uniwersytetem kilka mil w każdą stronę. Kiedy doszedł do siebie, pracował z jeszcze większą energią. Były to czasy, kiedy "stażyści biegali po korytarzach szpitala z wiadrami na ropę, z których przelewały się płyny ustrojowe pacjentów. Do szycia używano katgutu, który, przed nawleczeniem na igłę zwilżano śliną, a po założeniu szwów sterczały nici z ran, mając nieograniczony kontakt z powietrzem. Chirurdzy nosili skalpele w kieszeniach. Jeśli jakieś narzędzie spadało na brudną od krwi podłogę, podnosiło się je, byle jak przecierało i wkładało z powrotem do kieszeni - albo do ciała pacjenta leżącego na stole operacyjnym".