Wszyscy znamy te niewątpliwie słuszne, lecz mocno już wyświechtane powiedzonka, którymi zwykło się podsumowywać koleje ludzkiego losu: „raz na wozie, raz pod wozem”, „fortuna kołem się toczy”, „nie chwal dnia przed zachodem słońca”. Znamy je do tego stopnia, że niejeden i niejedna z nas, gdy tylko ma jakąś dobrą passę, od razu zaczyna się czujnie rozglądać wokół w oczekiwaniu na kopniaka, którego mu za chwilę życie wymierzy. I z reguły zbiera przygany od innych, bo jak to tak można, bo skąd to pesymistycznie nastawienie, bo należy myśleć pozytywnie (swego czasu niejaka pani Rhonda Byrne i jej uczniowie twierdzili, że nastawiając się na jakiś cel, nie można nawet podświadomie wypunktować potencjalnych problemów, bo spowoduje to natychmiastowe ich przyciągnięcie, natomiast niezachwiana wiara we własne możliwości sprawi, że Wszechświat zogniskuje swoją energię na ziszczeniu naszego planu).
Trudno więc się dziwić powieściowym bohaterom, że tak optymistycznie podchodzą do swojego pomysłu osiedlenia się na południu Francji. Nie są już młodzi i naiwni (Anna liczy sobie trzydzieści osiem lat, Tobias jest odrobinę starszy), mają konkretne zawody z ładnym stażem pracy i z dość dobrymi widokami na przyszłość (ona gotuje w prestiżowej restauracji i liczy na to, że zatrudni ją jej dawny francuski szef; on komponuje muzykę do filmów, więc może pracować w domu) i trochę odłożonych pieniędzy. I właśnie spodziewają się pierwszego dziecka. A potem ma być tak, jak to sobie Anna w głowie ułożyła:
„Nasza córka będzie miała na imię Freja (…). Będzie miała szerokie ramiona i piękne, długie nogi jak on, oraz proste, jasnobrązowe włosy i duże poważne oczy jak moje.
Po nim odziedziczy radość życia, a po mnie – zmysł organizacyjny.(…)
Na południu Francji będzie nam świeciło słońce. Ludzie będą życzliwi. Nasza córka wyrośnie na mądrą, dwujęzyczną dziewczynę. (…)
Wyobrażam sobie nasz nowy dom na prowansalskiej wsi, z wejściem obsadzonym różami i malwami, pole lawendy przetykane drzewami oliwnymi, głęboki błękit morza zlewający się z lazurem nieba”.
Ale kiedy dziewczynka przychodzi na świat, na pięknym planie Anny pojawia się pierwsza rysa. Jeszcze nie widać, jak bardzo głęboka. Bo napad drgawek zaraz po urodzeniu mógł wyniknąć z krótkotrwałego niedotlenienia, nieumiejętność ssania piersi też się czasem zdarza, nie oznaczając niczego strasznego, a defekt jednego oka… cóż, nikt nie jest doskonały, wizja „biednego małego dziwadła w ogromnych okularach” na razie tylko rozczula Annę. Ale lekarzy skłania to do wykonania serii dalszych badań. A te nie pozostawiają złudzeń: stwierdzone u małej Frei wady rozwojowe mózgu są zbyt poważne, by spełnił się najważniejszy element nadziei rodziców. Zamiast swobodnie porozumiewać się w dwóch językach – „będzie miała problemy z podstawowymi czynnościami. Takimi jak siedzenie, chodzenie, mówienie”. Zamiast zmysłu organizacyjnego i radości życia będzie padaczka, którą w najlepszym wypadku da się nieco przytłumić lekami, a może też konieczność karmienia sondą i podłączenia do respiratora. I właśnie wtedy dzwoni
pośredniczka, informując Annę i Tobiasa, że ich fundusze w żaden sposób nie wystarczą na zakup domu na wybrzeżu; owszem, ma coś, co leży w granicach ich możliwości, ale nie w Prowansji, tylko w Langwedocji, i nie nad morzem, tylko w górach. Kilkanaście kilometrów od najbliższej miejscowości i kilkadziesiąt od miasta, w którym znajduje się najbliższy szpital (co w niedalekiej przyszłości okaże się nie całkiem bez znaczenia). Dom jest bardzo stary i bardzo piękny, a raczej byłby piękny, gdyby nie był tak bardzo zrujnowany i nawiedzany przez stado gryzoni. Aha, i nie ma studni ani wodociągu. Czy są ludzie, którzy by w takiej sytuacji nie spanikowali, nie zrezygnowali z mierzenia sił na zamiary? Jeśli są, to ilu takich znamy?
Gdyby Anna i Tobias nie mieli dziecka z ciężką i nieodwracalną niepełnosprawnością, nikogo by nie zdziwiło, że zaryzykują. Przecież nie oni pierwsi przekroczyliby granicę między miastem i wsią, nie oni pierwsi wzięliby się za remont źle rokującej rudery. Rozpoczęłaby się kolejna opowieść z gatunku: „uczymy się żyć gdzie indziej”, która pewnie byłaby miła, zabawna i pełna uroku, lecz nie zostałaby w nas na długo. Ze względu jednak na nieszczęście, które ich dotknęło, „Myszoodporna kuchnia” - wbrew swemu humorystycznie brzmiącemu tytułowi - jest przede wszystkim historią traumy, jaką jest dla każdej rodziny przyjście na świat poważnie upośledzonego dziecka, opowiedzianą tak szczerze, że aż prawie brutalnie. Anna i Tobias nie zamierzają wmawiać sobie ani nikomu innemu, że kalectwo Frei jest dla nich darem czy też próbą, jaką chętnie podejmą, by odkryć w sobie pokłady niezwykłego dobra, poświęcenia i cierpliwości. Reagują na nie czysto biologicznie, tak, jak zareagowałaby, powiedzmy, gazela, urodziwszy cielątko
bez nóżek; instynkt rodzicielski to jedno, ale jest też i instynkt samozachowawczy – dzikie zwierzę nie przetrwałoby długo, opiekując się niezdolnym do samodzielnej egzystencji potomkiem, zostałoby niebawem wraz z nim pożarte przez drapieżniki albo padło z głodu, nie mogąc się gdzieś dalej zapuścić po pokarm – więc ułomne zwierzęce niemowlęta zwykle zostają porzucone . Człowiekowi podobne niebezpieczeństwa już od paru tysięcy lat nie grożą, więc wytłumił w sobie te atawistyczne odruchy, przykrył je dumnymi zapewnieniami o wyższości swego gatunku. A jeśli się mimo wszystko odezwą, staramy się – my wszyscy, zwłaszcza dumni posiadacze dzieci zdrowych i inteligentnych – wzbudzić w nim poczucie winy, niemalże odmawiając mu człowieczeństwa. Taka jest nasza pierwsza reakcja na zachowanie Tobiasa. Nie będzie umiał kochać własnego dziecka? Otwarcie mówi o oddaniu chorego maleństwa do domu opieki? Co za bezduszny człowiek! Co za egoista! Cóż… Tobias rzeczywiście jest dość egoistyczny. A także cokolwiek infantylny,
przynajmniej w pewnych aspektach. Ale – również tylko w pewnych aspektach – można próbować go zrozumieć: wyobraźmy sobie sytuację, w której i on, i Anna całkowicie oddają się pielęgnowaniu Frei, zapominając o tym, że ktoś musi rodzinę utrzymać! A musi, prawda?
A Anna? Czy jej się nie należy jakaś pomoc (bo umówmy się, że to, co oferuje niezupełnie zrównoważona psychicznie sublokatorka Lizzy, raczej trudno nazwać prawdziwą pomocą), jakaś odrobina wytchnienia? Czy przez kolejnych czterdzieści czy pięćdziesiąt lat jedynymi słowami opisującymi jej życie mają być „poświęcenie” i „rezygnacja z własnych potrzeb”?
Dramat tej pary skutecznie przyćmiewa to, co się dzieje na drugim planie, może z wyjątkiem niełatwych relacji między Anną i jej matką (które, być może, też miały spory wpływ na rozwój emocjonalny tej pierwszej). Ale i tam, w tle, jest na co patrzeć – chociażby na pięknie dramatyczną postać starego sąsiada, Ludovica, na tragikomiczne sceny konfrontacji pomiędzy drobnomieszczańską matką Anny a nowym przyjacielem małżonków, Kerimem, czy groteskowy konflikt między celami życiowymi zakochanej pary tubylców, Yvette i Juliena.
Dodawszy do tego świetny styl i umiejętność plastycznego obrazowania, trzeba uznać „Myszoodporną kuchnię” za bardzo porządny okaz prozy psychologiczno-obyczajowej (a mógłby być jeszcze porządniejszy, gdyby nie ciut przesłodzone zakończenie, sprawiające wrażenie wyjętego wprost z amerykańskiego filmu familijnego).