Najtrudniejsza decyzja Agnieszki Osieckiej. "Ta historia nie nadaje się do druku"
"Polska to nie była dla mnie rodzina i przyjaciele ani polna dróżka. To nie była także tuwimowska szuflada, w której jest wszystko. Polska była dla mnie przede wszystkim pojęciem politycznym" - wyznała Agnieszka Osiecka. W roku 1957 młoda poetka spędziła wakacje w podparyskim Maisons-Lafitte, gdzie poznała Jerzego Giedroycia. Czy ich przepełniona wzajemną fascynacją relacja mogła skończyć się emigracją Osieckiej?
Impulsem do napisanie poniższego tekstu była ankieta wydrukowana w "Przeglądzie Kulturalnym" wiosną 1959 roku. Agnieszka Osiecka odpowiedziała na pytanie o "najtrudniejszą decyzję". Swój maszynopis podpisała literą "K", jakby nigdy nie chciała być rozpoznana. Czy na poważnie mogła myśleć o wysłaniu odpowiedzi, czy tylko usiłowała "poukładać" w głowie pewne myśli sprzed lat?
Wygląda jakby udział w zabawie "Przeglądu" stanowił rodzaj arteterapii. Okazało się, że francuskie lato, które młoda poetka spędziła w gronie przedstawicieli "Kultury Paryskiej", obciążone zostało wysoką ceną. W latach 1958 -1964 Osieckiej wstrzymano paszport. Zamknięta we własnym kraju kobieta stała się celem obserwacji Służby Bezpieczeństwa.
Czego nie pokazał serial o Osieckiej?
Równie ciekawy jest przy tym także wątek owego "Pana", a opisana relacja wyjątkowo nieoczywista. Zainspirowana wyznaniem Osieckiej Manuela Gretkowska napisała nawet powieść opowiadającą o romansie Jerzego Giedroycia z młodszą o trzydzieści lat poetką.  
Osiecka maszynopis opatrzyła komentarzem "NIESZCZERE! Nie chodziło o uczucie, ale o chęć zatrzymania przy sobie kilku n a r a z (a tak sprzecznych jak Paryż z "Kulturą" i W-wa z STS-em) a l t e r n a t y w ".
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka przedstawiamy fragment ostatniego tomu "Dzienników i zapisków" Agnieszki Osieckiej pod redakcją Karoliny Felberg-Sendeckiej. W VI części autobiograficznych tekstów Osieckiej znalazły się teksty o charakterze autobiograficznym z lat 1956–1958.
Najnowsza, wydana właśnie edycja "Dzienników i zapisków" uzupełniona została o fotografie oraz skany kart rękopisów i maszynopisów.
Moją najtrudniejszą decyzją był powrót do kraju w grudniu 1957 roku…
Pamiętam, że przez cały czas, przez dwa najbardziej skomplikowane miesiące mojego życia, bardzo potrzebowałam napisać list. Nie było adresata. Moi bliscy zbyt byli zaangażowani, zbyt przywiązani do swojej koncepcji mojej osoby, żeby próbowali po przeczytaniu takiego listu zrozumieć go dobrze czy też jakoś "stanąć po mojej stronie"… Czy ja wiem zresztą, czego oczekujemy od człowieka, do którego piszemy list?
W każdym razie wtedy bardzo potrzebowałam to zrobić i nie mogłam. Ludzi obcych, niezaangażowanych w moje sprawy, zanudziłoby to przecież. Za to Wasza ankieta wyzwala we mnie falę ekshibicjonizmu: jeżeli wśród ludzi obcych są tacy, którzy z jakichś tam powodów nie nudzą się takimi sprawami, no to – niech mają za swoje. Niech przeczytają tę resztkę, do niedawna tak dla mnie ważnego, zwierzenia. Oby im się to do czegokolwiek przydało – choćby do jakiej statystyki… Bo do druku – jak się zaraz przekonacie – ta historia się nie nadaje…
Lato i jesień [19]57 spędziłam we Francji. Zachód nie był dla mnie nowością: wyjeżdżałam już przedtem, i jako dziecko, i jako dorosła dziewczyna. Wychowałam się w domu "kosmopolitycznym". Od dziecka naszpikowana byłam takimi pojęciami, jak "obywatel świata", prawdziwy kosmopolita etc. Jakiś wpływ to na pewno zostawiło. Sądzę notabene, że mimo śmieszności samych haseł – wpływ nie najgorszy: brak pewnych snobizmów i kompleksów, brak zahukania "naszych za granicą", no i – języki.
Zatem to lato francuskie upływało dość normalnie, bez szaleństwa turystycznego ani handlu kryształami. Mieszkałam u przyjaciół w maleńkim miasteczku pod Paryżem (miasteczko – rodzaj naszej Leśnej Podkowy); przed południem wylegiwanie się na leżaku, po południu – łazikowanie po Paryżu, późnym wieczorem – wielkie, nieraz do świtu rozmowy przy winie – "wielkie rodaków rozmowy": trochę plotek, trochę dowcipów, no i – zawzięte dyskusje polityczne.
Mam wykształcenie humanistyczne i skłonności do uogólnień, toteż posługiwałam się ideologią. Oni – faktami (czasem bzdury, czasem prawda), o których istnieniu czasem nie miałam pojęcia; moi przyjaciele należeli do tych "Polaków na wygnaniu", którzy pasjami lubią być zawsze "lepiej poinformowani".
W sumie zatem byłyby to dość stereotypowe wakacje francuskie, gdyby nie to, że poznałam tam człowieka, którego pokochałam, i wtedy zaczęła się ta historia.
Historyjka noweletkowa: "On" – człowiek jak najbardziej zaangażowany po "tamtej stronie barykady" i "Ona" – młoda osoba zza żelaznej kurtyny. Zatem konieczność wyboru. [...]
Moja "wojna" była we mnie. Naokoło nie było faktów. Nie byłam wodzem ani pisarzem, matką ani urzędnikiem państwowym. Byłam panienką na wakacjach, nie odpowiadałam przed nikim, tylko przed sobą samą.
Zatem decydowałam sama. I to najdosłowniej sama: z nikim ani razu o tym nie rozmawiałam.
Faktów bowiem nie było i po drugiej stronie: tamten człowiek nie wiedział, że go kocham. Zatem nie działał. Nie prosił, nie tłumaczył, nie szkodził ani nie pomagał. Byłam sama, naradzałam się ze sobą.
Ani "Polska", ani "On" nie dyskutowali ze mną. Ta dyskusja istniała tylko w mojej wyobraźni. Oto jak wyglądała:
Ten człowiek był bardzo samotny. Był przyzwyczajony do samotności; na tyle, na ile można się przyzwyczaić. Przestał umieć porozumieć [!] się z ludźmi. Chował się. Bał się ludzi. Był nieufny. Dokonałam w tym jakiegoś wyłomu. Mówił do mnie i wiedział, że rozumiem, o co chodzi. Pokochał mnie (nie należy do rzeczy opowiadanie o tym, skąd i jak się o tym dowiedziałam. Wiedziałam – to wszystko), ale nie mówiliśmy o tym. Nie przypuszczał nawet, że myślę o tym wszystkim, że się zastanawiam. Zresztą – starałam się o to, żebyśmy nie mówili. Chyba zależało mi na tym, żebym decydowała sama. W ten sposób wybór był doskonalszy, wiedziałam bowiem, jak trudno byłoby wyjechać, gdyby pewne rzeczy zostały powiedziane. Zatem mnie samej zależało na tym, żeby mnie nie zatrzymywano, żeby mój wyjazd był traktowany jako coś naturalnego i zrozumiałego samo przez się. Żeby nie przypuszczano nawet, że mi coś innego przychodzi do głowy. I tak się stało – nikt mnie [nie] zatrzymywał. Pamiętam naszą ostatnią rozmowę, mówiliśmy o bzdurach. Zresztą wszystko, poza tą jedną "zakazaną" sprawą , byłoby wtedy bzdurą. Do ostatka nie przestaliśmy do siebie mówić "Pan" i "Pani", chyba myślałam o nim nawet per "pan", z tym dystansem, jaki stwarzał[a] między nami sytuacja.
Wróćmy jednak do najważniejszego: nikt mnie nie zatrzymywał, wszystkie argumenty za zostaniem były we mnie, niczego po mnie nie oczekiwano.
Zatem może ktoś mnie "wołał"… Ale nie: Polska też była "we mnie". Nie miałam dla niej żadnego znaczenia. Zatem jakież ona miała dla mnie znaczenie?
To jest pytanie, na które odpowiadałam sobie wtedy dziesiątki razy. Wprowadzałam korekty, odrzucałam fałsze… Chodziłam kilometrami po bulwarach nad Sekwaną, siadałam na ławkach – na dole, nad rzeką – wałęsałam się po mizernych podparyskich laskach i godzinami oglądałam ze wszystkich stron tę idiotycznie pryncypialną kwestię – czym jest dla mnie Polska?
To, co potocznie nazywamy patriotyzmem – odpadało. Nie bez wpływu było tu owo "kosmopolityczne" wychowanie i częściowa nie-polskość rodziny, nie bez wpływu była niechęć do grafomańskiego charakteru naszej (a chyba i każdej) pompy narodowej. W każdym razie wierzby płaczące, hymny i wspomnienia weteranów ani nawet równina mazowiecka nie mogły być momentem decydującym. [...]
Polska to nie była dla mnie rodzina i przyjaciele ani polna dróżka. To nie była także tuwimowska szuflada, w której jest wszystko. Polska była dla mnie przede wszystkim pojęciem politycznym. [...]
Ale wracam znowu do tamtych rozmyślań nad rzeką. Wybierałam między żywym człowiekiem, którego kochałam, a abstrakcyjnym pojęciem, któremu na nic się nie przydawałam. Przecież zostając we Francji, mogłam zachować swoje poglądy, nikt mi ich nie odbierał…
Więc skąd u diabła siła tego "abstrakcyjnego pojęcia", skąd potrzeba solidarności z ludźmi, których nie znam osobiście i którym nie pomagam, a nawet – jak sądzę – nie umiem im pomóc? Nie była to przecież potrzeba działania; nie miałam zamiaru zostać ministrem ani zapisać się do czegokolwiek. Nie chciałam ocalić siebie do [!] Polski, nic chciałam jej się przydać. Chciałam ocalić Polskę dla siebie, to ona miała mnie się przydać. Powtarzam – wszystko zadecydowało się wewnątrz wyobraźni. I byłam przekonana, że musi się zadecydować właśnie wtedy.
Najważniejsze w tej mojej "Polsce" okazało się w końcu jedno: świadomość tego, że naokoło żyją ludzie, których męczy ta sama problematyka.
Tysiące ludzi – redaktorzy, pisarze, kawiarniani inteligenci, kociaki, studentki, karierowicze – siedzą w knajpach, w klubach, na zebraniach i mówią o sprawach, które mnie interesują. Pijani i trzeźwi, w łóżku i na ulicy – mówią o rewizjonizmie, o pokoleniu, o zbawianiu świata, o bohaterze pozytywnym etc. [...]
Już nie pamiętam, dlaczego nie szukałam kompromisu. Nie marzył mi się np. jakiś "wieczny paszport" ani nie wymyślałam jakichś terminów, "prób" etc. To wszystko nie budziło mojego zaufania. Ta sprawa domagała się rozwiązania, nie dawała mi spokoju. Nawet gdybym została wtedy mianowana dożywotnim ambasadorem Polski we Francji i bez przerwy wożono by mnie tam i z powrotem – nawet wtedy musiałabym to załatwić. Właśnie tam, gdzie się to zaczęło; w środku, w wyobraźni.
Nie wiem tylko jednego – k i e d y właściwie się zdecydowałam. Wydaje mi się, że właściwie zawsze byłam zdecydowana wracać, tylko próbowałam z tym dyskutować. Rozważałam jak gdyby dwie alternatywy [!], z których jedna była już i bez tych rozważań postanowiona. Może dlatego właśnie takie bogactwo argumentów, którymi siebie zadręczałam?
Wróciłam do Polski na początku zimy. Największy atak tamtego lęku miałam na austriackiej granicy: prawidłowo, tuż przed "żelazną kurtyną". Natomiast przed przyjazdem do Zebrzydowic poczułam się jakaś uroczysta i piękna, prawie szczęśliwa, i chyba wtedy, tylko na krótką chwilę, straciłam poczucie rzeczywistości. Wydawało mi się, że na granicy będzie na mnie czekał jakiś dostojnik we wspaniałym uniformie, podobnym do tych, jakie noszą portierzy w operze paryskiej, że wręczy mi pudło ciastek albo wieniec, albo order i powie: "W imieniu Rzeczypospolitej jestem okropnie wzruszony, że Pani przyjechała".
W Zebrzydowicach kupiłam sobie bułkę z szynką, a na drugi dzień pojechałam do Łodzi, gdzie jakiś konduktor potwornie mnie zwymyślał w tramwaju, już nie pamiętam za co.
Potem zaczęło się to wszystko złe i dobre, co sobie wyobrażałam, leżąc na zielonym tapczanie i paląc z zamkniętymi oczami. Padł zarzut "utrzymywania kontaktów z kołami" i Francja ostatecznie odpłynęła jak mizerny, coraz mniejszy obłoczek. Wreszcie – schowała się za horyzontem.
Od tamtej pory minęło [!] już ponad rok; jest to jednak czas, który nie należy do tematu – wszystko bowiem było już podecydowane.
K.
Do redakcji: Jak widzicie, historyjka jest nie do druku. Treść nieszczególna, forma byle jaka, no i mnie samej ze względów prywatnych, nawet gdybym napisała genialny poemat, zależałoby na niepublikowaniu go. Zrozumiałe, prawda?
Gdybyście jednak chcieli się ze mną skontaktować – zapytać o coś itp. – to adres jest na kopercie.