Teatr w moim mieście gra właśnie Boga mordu. W kinie „Rzeź” Romana Polańskiego. W księgarni – tekst sztuki, w tym sezonie znanej każdemu lepiej od * Makbeta, a może nawet lepiej od * Królewny Śnieżki. Jeśli nawet potencjalny czytelnik nie widział jeszcze tej mieszczańskiej psychodramy w kinie ani w teatrze, to nie uciekł pewnie przed recenzją, a z jakichś tajemniczych powodów ten akurat utwór wyjątkowo skłania recenzentów do streszczania zdarzeń, scena po scenie. A zatem wiem, czego dziś robić nie muszę. Nie będę niczego streszczać, bo przecież wszyscy znamy opowieść o czwórce rodziców, chomiku i złamanych zębach, która właśnie triumfalnie podbija świat.
Czytając tę sztukę, niewątpliwie bardziej przekonującą w paryskich, niż w nowojorskich albo warszawskich realiach, mimo wszystko trochę Francuzom zazdrościłam. Bohaterowie tak bardzo chcieli być comme il faut, wydać się nadzwyczajnie kulturalnymi, nowoczesnymi i znacznie bardziej wyrafinowanymi, niż byli naprawdę, że…prawie mogło im się udać. Nasz, swojski model negocjacji mieściłby się pewnie gdzieś między wizytą mamy z dyktafonem a najściem taty ze szwagrem, oczywiście w domu rodziców tego chłopca, który nadal ma zęby w komplecie.
Naczytawszy się wcześniej recenzenckich tekstów o opadaniu masek, życiu na pokaz, kreowaniu modnych, pustych w środku obrazów samych siebie – ludzi sukcesu, ludzi władzy, zaangażowanych intelektualistek, subtelnych artystek, wgryzałam sie w tekst, który okazał się też dramatem o tęsknocie za widownią, której można pokazać spektakl autokreacji. Cóż po poczuciu bycia niezastąpionym, jeśli nieustannie dzwoniącą komórkę słyszy tylko własna żona? Cóż po designerskich wnętrzach i starannie dobranych albumach na stoliku, jeśli nie ma komu ich podziwiać? Kiedy gospodarze widzą w drzwiach swego mieszkania parę żywych, podobnych sobie ludzi, to, bez względu na powód wizyty, rzucają się na nich zachłannie. Przybyła publiczność! I rozpoczynają się dwa spektakle, grane jednocześnie, z pełną intensywnością, trzeba wykorzystać każdą minutę.
Ten tekst sceniczny, gdy ma się w ręku karetę aktorskich asów, moim zdaniem prosi się bardziej o ekran, niż o deski teatru. Wiem, kino to teraz efektowny spektakl, a nie cztery gadające głowy i wazon żółtych tulipanów. Ale opadanie masek chciałoby się zobaczyć z bliska, z bardzo bliska. A więc, czytelniku, zapraszam do wyreżyserowania Boga mordu we własnej wyobraźni. Obsadź swoich faworytów i zagraj to jeszcze raz. Sam.