Stig Dagerman, jeden z najbardziej uznanych szwedzkich pisarzy, dorastał na małej, uppsalskiej farmie w Alvkarleby. W wieku 11 lat dołączył do ojca mieszkającego w Sztokholmie, gdzie zainteresował się anarchizmem. Zaowocowało to wstąpieniem do syndykalistycznej, młodzieżowej organizacji oraz redagowaniem lewicowej, zaangażowanej prasy. W okresie tym zaczęły powstawać pierwsze wiersze i eseje. Rok 1943 przyniósł małżeństwo z córką niemieckich anarchosyndykalistów, którzy przed nazizmem uciekli zrazu do Barcelony, później zaś trafili do Sztokholmu. Dwa lata później ukazał się Ormen - pierwsza powieść Dagermana, antywojenna, traktująca, podobnie, jak druga jego książka, o strachu, alienacji i traumie. Obydwa dzieła porównywane były do dorobku Kafki i Camusa . Istna eksplozja talentu autora miała miejsce w latach 1945-1949; później, niestety, przyszło twórcze milczenie,
coraz większe pogrążanie się autora w depresji i opuszczenie rodziny. W 1954 roku, w wieku 31 lat, Stig Dagerman popełnił samobójstwo, pozostawiając po sobie imponujący jak na tak młodego twórcę dorobek, na który składały się liczne powieści, opowiadania, wiersze, eseje, sztuki teatralne i reportaże.
Jedną z istotnych pozycji w owym dorobku jest Niemiecka jesień. Reportaż z podróży po Niemczech. Jest on pokłosiem podróży, którą autor odbył w 1946 roku. Tekst ten ukazał się rok później, zaś obecnie, po ponad sześćdziesięciu latach, trafia na polski rynek księgarski nakładem wydawnictwa Czarne. Znalazłszy się w pokonanym państwie, Dagerman ujrzał świat głodujących górników, szarych kamienic o zrujnowanych fasadach, gdzie szarzy ludzie wiodą swoje szare życie. Ujrzał kraj pełen głodnych, obdartych, niechlujnych istot, równie uległych, co zgorzkniałych i przytłoczonych świadomością poniesionej klęski. Gorycz potęgowana była przez fakt, że do stref zachodnich masowo przyjeżdżali kolejni uchodźcy, nie przywożąc ze sobą nic więcej, prócz kolejnych zasobów goryczy, głodu i nędzy. Opisywani przez Dagermana garnki napełniają zepsutymi warzywami i mięsem, którego czasy świetności dawno już przebrzmiały wraz z pieśniami o wielkiej Rzeszy, nie tak dawno rozbrzmiewającymi na, pokrytych obecnie gruzem, ulicach.
Gnieżdżąc się w wagonach i przesiąkniętych stęchlizną piwnicach, nieufni wobec aliantów, przepełnieni apatią i pogardą wobec siebie mówią, że lepiej upaść, niż pójść na dno, po czym dodają, że „za Hitlera było lepiej”. Przynajmniej było co do ust włożyć. Autor tłumaczy, że każda analiza niemieckich poglądów przeprowadzona jesienią 1946 roku, będzie głęboko niesprawiedliwa, o ile nie potrafi utrwalić zarazem obrazu środowiska, sposobu życia, na jaki skazani są mieszkańcy. Należy tu wszak wziąć pod uwagę ich sytuację materialną, dywagacje na temat opcji politycznych człowieka głodnego, bez rozpatrzenia kwestii samego głodu, są niczym innym jak pozbawionym sensu wymuszeniem. Według Dagermana, ocena okrucieństw Niemców musi być jednoznaczna, niemniej pozostaje pytanie, czy słuszne jest postrzeganie niemieckiego cierpienia jako nieuchronnej, naturalnej konsekwencji klęski? Odpowiedź ma autor gotową podkreślając, że, w przeciwieństwie do niemieckich okrucieństw, niemiecka nędza jest powszechna, zaś kodeks karny
nie przewiduje takich kar, jak głód, czy zimno. Od ludzi, którzy dopiero przeżyli tę koszmarną jesień żądano, by niedolę traktowali jak nauczkę, zapominając, że zarówno głód, jak i wojnę, cechują bardzo złe walory edukacyjne. Nie traktuje owej społeczności jak chłodnego, przeżartego nazistowskimi miazmatami monolitu, który winien wyciągać nauczkę z wszechobecnej wilgoci i zgnilizny, a raczej patrzy na nich jak na zbiór biednych, zmarzniętych ludzi uwikłanych w ponure dzieje. W Niemieckiej jesieni nie przeczytamy przeto wyświechtanych fraz o pogardzie wobec skompromitowanego reżimu, opowieści o winie i karze, nie znajdziemy taniego dydaktyzmu. Jest tu przede wszystkim historia cierpienia, nędzy, strachu, bólu i beznadziei, nie pozostawiających wiele miejsca na polityczne refleksje. Karty stronic szkiców Dagermana zaludniają ponurzy mieszkańcy szukający wśród przyjezdnych potwierdzenia, że to właśnie ich miasto najbardziej ucierpiało, zostało zrównane z ziemią, okaleczone. Owe miasta są drugim, niemym
bohaterem Niemieckiej jesieni, stanowiąc metropolie gruzów, amputowanych wież kościelnych i fabrycznych kominów, rozszarpanych domów i strawionych ogniem mieszkań - miasta ruin, dzikie, bezludne, gigantyczne wysypiska śmieci, olbrzymie, bezładne cmentarzyska.
Jak autor stwierdza, grupa uczciwych antyfaszystów jest bardziej rozgoryczona, osamotniona i przegrana niż jakikolwiek poplecznik nazizmu. Aktywność jest dla nich formą kolaboracji z podejrzanym światem, nowym ładem zaprowadzonym przez aliantów, przeto skazują się na marazm, stagnację, stupor. W książce znajdziemy znakomite zdanie: „Ci ludzie to najpiękniejsze niemieckie ruiny, lecz na razie tak samo nie do zamieszkania jak zawalone domy między Hasselbrook i Landwehr, gdzie w wilgotnym zmierzchu czuć ostry i cierpki zapach wygasłych pożarów”. Uważają, podobnie, jak jedna z bohaterek, Fraulein S, że alianci powinni przestać ich karać, że niezależnie od tego, co niemieccy żołnierze zrobili, nie zasłużyli na „tak niewspółmierną karę”, bowiem miast być lepiej, jest dużo gorzej. Po opisach nędzy, w tekście napotykamy jednak na znaczne przejawy dysproporcji w powojennym społeczeństwie. Oto najbiedniejsi mieszkają w piwnicach, bunkrach i opuszczonych więziennych celach, średnio zamożni – w czynszówkach, zaś
bogaci żyją w dawnych willach lub największych mieszkaniach w mieście; kont bankowych wszak bomby nie zniszczyły. Autor krytykuje tu proces traktowania Niemiec jako pacjenta, któremu należy czym prędzej zaaplikować antynazistowskie serum; uważa, że teoria pacjenta zakłada jedność, która w tym kraju nie istnieje. Społeczność trawiona jest bowiem konfliktem pokoleń, pogardą, wyrugowaniem młodych ze struktur politycznych, związkowych i kulturalnych. Podbili świat mając 18 lat – pisze Dagerman – a mając lat 22 stracili wszystko. Niemiecka jesień to również historia procesów denazyfikacyjnych, dostarczających społeczności, nierzadko, więcej zabawy, radości i rozrywki, niż najprzedniejsze filmy wyświetlane w kinach. Pracę wieńczy esej o tym, jak daleko jest od literatury do cierpienia – ryzykuje tu autor stwierdzenie, że cierpienie z innymi ludźmi jest formą literacką, odczuwającą przemożną tęsknotę za słowem.
Przeczytawszy tę, poprzedzoną mętnym wstępem Elfriede Jelinek , książkę, odczucia miałem zdecydowanie ambiwalentne. Zachwyt nad znakomitym wyczuciem pióra, wspaniałą fraza, świetnymi sformułowaniami, mieszał się z, bardzo specyficznym, dysonansem. Uwierał mnie ów dysonans, męczyło sumienie, ale nie był to taki wstrząs, jak po lekturze, chociażby, szokujących reportaży z Rwandy, również wydanych w tej wybornej serii oficyny Czarne. Czytałem o cierpieniach narodu niemieckiego i w zasadzie nie czułem ani żalu, ani współczucia, i to właśnie ta impregnacja, apatia były przyczyną mojego niesmaku do samego siebie. Dagerman ukazuje mocne obrazy, przedstawia koszmarną nędzę, jednak ja, gdy czytałem o ludziach mieszkających w piwnicach, oczyma wyobraźni widziałem cywilów trzęsących się ze strachu podczas Powstania Warszawskiego, w przerażeniu wpatrujących się w piwniczne okienka oczekując na granat. Granat ciśnięty, być może, przez męża, brata
lub ojca tych, o których pisał Szwed. Gdy czytałem o morzu ruin, w jakie zamieniły się niemieckie miasta, na myśl przychodził mi pokryty gruzem cmentarz, w jaki potomkowie Goethego, tęskniący za tysiącletnią Rzeszą, zamienili stolicę Polski. Kiedy dotarłem do – owszem, poruszającego – utyskiwania nad katedrą, samotnie i ponuro stojącą pośrodku zwałów ruin, pamięć przywołała fotografię kościoła Świętego Augustyna wyrastającego z morza gruzów, jednej z niewielu budowli, które pozostały po likwidacji warszawskiego getta. Historie powojennych losów biedaków tułających się wśród pyłu, cegieł i śmierci też nie zrobiły na mnie takiego wrażenia, jak zapewne powinny, mam wszak za sobą lekturę książek o Robinsonach, usiłujących przeżyć we wspomnianym cmentarzu ruin, opuszczonym przez okupanta i oczekującym na ludzi, mieniących się jego wyzwolicielami. Jednym słowem, nie umiałem współczuć bohaterom opowieści Dagermana, nie byłem w stanie wygenerować empatii. Zbyt wiele czytałem prac o niezmierzonym cierpieniu, jakie
wywołali ich rodacy, by dostatecznie nisko pochylić głowę nad ich losem. Nie czułem żalu i nie czułem satysfakcji, po prostu pamięć o wyrządzonych nam krzywdach nie pozwalała na taki odbiór tych szkiców, nie pozwalała wystarczająco przejąć się ich cierpieniem. Nie umiałem odseparować ich niedoli od faktu, że wielu z nich, kilka lat wcześniej, dzielnie maszerowało do urn wyborczych, by masowo głosować na NSDAP, wiwatowało na cześć nowego kanclerza, spijało z jego ust słowa o Lebensraumie, czystości rasowej i o rozgniataniu podludzi, niczym wszy. Jak wspomniałem, na szczęście Niemiecka jesień nie przyniosła mi również satysfakcji, ale i jej lekturze nie towarzyszył żal ni współczucie. Zwłaszcza, gdy przeczytałem, że Hamburg był dla autora „najbardziej może przerażającym obszarem ruin w Europie.” Wydaje się zatem, że niewiele ów autor, w swoim krótkim życiu, owych ruin wówczas widział.