Choć Tymon Tymański mawia o sobie „Mr Chaos”, w „ADHD” – wywiadzie-rzece, jaki przeprowadził z nim Rafał Księżyk – opowiada o doświadczeniach, które pozwoliły mu dojść ze swoim życiem do ładu. Zdaje się, że praca nad tą książka pomogła mu uporządkować myśli. Bez obaw jednak – nie poskromił swojego temperamentu, powściągnął go jednak na tyle, by niezliczona ilość wątków się nie rwała, a tworzyła całość pozwalającą zrozumieć, kim jest ten człowiek o szalonej ekspresji.
Tymański ze swadą opowiada przede wszystkim o swoich fascynacjach. Okazuje się, że jest ulepiony z Ivesa, Coltrane’a, Gombrowicza, Lennona, Vonneguta. Każdy z nas jest przecież tym, co przeczytał, czego słuchał i co oglądał. Dlatego tak ważna jest jakość sztuki, którą wpuszczamy do naszego życia.
„Powiem ostro, iż uważam, że kierat muzyka czyni go artystycznym matołem. Kompozytor, tekściarz czy instrumentalista, który nie czyta książek, nie chodzi do kina i na wystawy, nie konsumuje sztuki i nie bierze czynnego udziału w aktach kulturotwórczych, skazany jest na szybkie skołtunienie. Widzę to po wielu moich kolegach z branży, którzy podupadli na inteligencji i inspiracji, stając się głupkowatymi muzykusami” – mówi Tymański. A mnie nie przestają drażnić programy, w których rozmowę z nim na temat „ADHD” rozpoczyna się i kończy na słowie „skandalista”, co rodzi podejrzenie, że dziennikarze przeprowadzający wywiad książki po prostu nie przeczytali. Bo to jest barwna, pełnokrwista opowieść o dojrzewaniu. I o lęku, by nie skołtunieć, nie przestać się rozwijać, nie stać się „głupkowatym muzykusem”.
W „ADHD” Tymański zabiera nas w podróż po dzieciństwie spędzonym na nauczycielskim osiedlu w Gdańsku. Są więc Beatlesi słuchani w czasach, gdy wszystko się zgadzało, a mama robiła zielonkawy budyń z orzechami, jest mroczny czas dojrzewania z Joy Division w tle, są momenty, gdy się „rywalizowało w przeginaniu pały”. Jest Totart, a więc czas kontrowersyjnych happeningów i wszelkiego rodzaju przekroczeń. Opowieść o odejściu Zbigniewa Sajnoga na łono sekty Niebo. I zachłyśnięcie się jazzem. Sopocki strych, na którym wiele się wydarzyło. Buddyzm. Bieda polskiego artysty - kotleciki z płatków owsianych i gotowanych pokrzyw, ale i radość dzielenia się z przyjaciółmi jedzeniem, muzyką, ideami. Są kobiety (łącznie z tą, za romans z którą od Tymona odwróciła się lwia część środowiska). I wielka miłość do synów.
Czujemy wyraźny puls Trójmiasta z czasów, gdy grał tam yassowy zespół Miłość – tak ważny w biografii czołowych polskich instrumentalistów – Tymańskiego, Leszka Możdżera, Mikołaja Trzaski, Macieja Sikały i Jacka Oltera. Choć dochodziło w nim do napięć pomiędzy klasycznie wykształconymi muzykami a intuicjonistami bez szkoły - „ten zespół to przykład synergii, a nie mezaliansu” – upiera się jego lider i szczegółowo opowiada o przygodach z tamtego okresu. Przyznaje, że był strasznym despotą. Ale też nie przestaje powtarzać, że wierzy w karmiczne spotkania. Z pasją mówi o swoich „ulubionych artystach i ulubionych ludziach, bez przerostu ego”. Z nostalgią wspomina wspólne koncerty z Lesterem Bowiem, który na wszystkich członkach Miłości zrobił wielkie wrażenie. „Słuchaj serca i intuicji, a dojdziesz tam, gdzie masz dojść” - o tym zdaniu trębacza Tymański nie zapomniał.
Nie brakuje w „ADHD” dramatów – śmierci przyjaciół, którym nie udał się „odwrót ze świata zatraty”, których zabierały depresje albo narkotyki. Szczególnie poruszające są fragmenty dotyczące choroby piekielnie utalentowanego perkusisty Jacka Oltera.
Jest w „ADHD” opowieść o pracy nad muzyką do „Wesela” Smarzowskiego, jak również o późniejszej przyjaźni z reżyserem, który zresztą mówi: „Wszyscy porąbańcy, których miałem okazję poznać trochę bliżej, mieli co najwyżej 0,6 Tymona. Ta książka to pocisk. Czasem trafi między oczy, czasem walnie po jajkach, a czasem podziurawi serce. Poruszający, uwierająco-sowizdrzalski pocisk, załadowany pytaniami, sądami, refleksjami i uczuciami”.
Tymański opowiada Księżykowi o swojej przygodzie z radiem, teatrem, o komponowaniu i gotowaniu. Niejednokrotnie zaskakuje, chociażby odkrywając nieznaną historię popularnej piosenki „Biały miś”. Sporo uwagi poświęca ścieraniu się mainstreamu z offem – i tu padają jedne z najciekawszych refleksji w tej książce.
Klamrą spinającą „ADHD” są rozmowy o pracy nad musicalem „Polskie gówno”, któremu Tymański poświęcił ładnych kilka lat, sporo oszczędności i jeszcze więcej energii. Być może już wkrótce będziemy mogli efekty jego pracy zobaczyć na dużym ekranie. Po doświadczeniach związanych z produkcją tego obrazu, artysta nie zapomina wspomnieć, że „świat filmu i teatru ma strukturę mafijno-koteryjną”. Na pytanie, po co robi ten film, odpowiada, że chce nim odczarować polskie nieudacznictwo. Wisienką na torcie ma być w nim portret polskiego show-biznesu, „w którym wszyscy chleją, ćpają i zdradzają się po kątach, a w mediach udają świętoszków”. Czemu jak czemu, ale rodzimemu przemysłowi rozrywkowemu Tymański nie szczędzi w swojej książce gorzkich słów.
Fascynujące jest obserwowanie, jak tej pełnej sprzeczności i niepokoju osobowości z czasem udaje się wypracować coraz większy wewnętrzny spokój. Dziś Tymon wyznaje: „Coraz częściej chowam się w swoim świecie medytacji, qigongu, roweru i karate, muzyki i książek. W świecie, w którym jest więcej przestrzeni i ciszy, w którym mam dużo czasu dla rodziny i nie muszę ciągle udawać małpy. Gdy patrzę na siebie z lat osiemdziesiątych, widzę cierpienie, nadwrażliwość, poczucie osamotnienia i bezsensu świata, nadpobudliwość i straszne rozgadanie”. Teraz nie ma problemów z nazwaniem tego, co się w życiu liczy. Przyjaźń, lojalność i „uzdrawiająca moc muzyki”. A jeszcze bardziej: dzieci i nieustanny rozwój.
Czasem chciałam, by Księżyk o coś Tymańskiego dopytał, by wszedł z nim w spór, dostalibyśmy wtedy rozmowę o wyższej temperaturze. I bez tego jednak „ADHD” to lektura wciągająca, barwna, ale – co wielu pewnie zaskoczy – wcale nie obrazoburcza. Choć przyjęło się o Tymańskim mówić jako o enfant terrible polskiej alternatywy i spodziewać się po nim mocnych ocen – w „ADHD” nie sypie piaskiem po oczach, waży słowa. Jeśli w kogoś uderza, to w sposób przemyślany, nie obraża bez potrzeby. Ale nie ma tu pustosłowia, ślizgania się po tematach, które są zmorą dziennikarzy zajmujących się literaturą non fiction – Rafał Księżyk ma powody, by być Tymańskiemu wdzięcznym.
Serdecznie polecam „ADHD”, bo to frapująca opowieść o dojrzewaniu artysty. No i o momentach, gdy mruga do nas życie. Byle ich nie przegapić.