Michael D. O’Brien, znany w Polsce głównie jako autor Domu Sophii, po raz kolejny udowodnił, że jest pisarzem nieprzeciętnym, dbającym o język powieści i dopracowującym fabuły na wszystkich możliwych polach. Tym razem swojego bohatera osadza on w iście orwellowskim świecie, gdzie rząd dopuszcza się inwazji na wszelką prywatność i kreuje nową, zastępczą rzeczywistość, opartą na polityce bezwzględnego porządku publicznego. Wszędzie instalowane są kamery i podsłuchy, legalnie tworzy się „cywilne obozy internowania”, społeczeństwo zaś poddaje procesowi przystosowania i reedukacji. To rząd dyktuje, co jednostka ma myśleć o poszczególnych rasach, religiach czy orientacjach seksualnych. Do szkolnych bibliotek trafiają książki o okultyzmie, strachu, masakrach, a także te o znaczących tytułach typu Johnny ma dwóch tatusiów czy Tina ma dwie mamy. Społeczeństwo wydaje się jednak usatysfakcjonowane, nikt nie zgłasza sprzeciwu. A jeśli zgłasza, to dziwnym trafem ginie z pola widzenia. Jest jednak człowiek,
którego nowy program nauczania, laicyzacja społeczeństwa czy wspomniana już polityka rządu niepokoją na tyle mocno, że jawnie o tym mówi i wzywa naród do opamiętania. Nie bez konsekwencji, rzecz jasna.
Otóż człowiekiem tym jest Nathaniel Delaney – „pogrążony w depresji heteroseksualny mężczyzna w średnim wieku, samotny ojciec balansujący na krawędzi alkoholizmu, niewydolny finansowo, u progu bankructwa i niestabilny emocjonalnie”. Mieszka on w niewielkim, kanadyjskim miasteczku, gdzie prowadzi własną gazetę i wychowuje dwoje dzieci – dziesięcioletnią Zöe i trzynastoletniego Tylera. Na łamach pisma nie kryje zwykle swojej niechęci wobec totalitarnych zapędów rządzących, stojąc tym samym na straży starych, dobrych wartości. Oczywiście nie wszystkim to odpowiada. „Echo” z miesiąca na miesiąc traci ostatnich prenumeratorów, drukarnia Delaneya zostaje zniszczona, od kolejnych redaktorów słyszy on, że czytelnicy nie są już zainteresowani jego światopoglądem, zaś od dyrektorki miejscowej szkoły – że sieje niepotrzebny ferment wśród pozostałych rodziców, dzieląc miasteczko na dwa obozy. Mimo to Nathaniel wierzy uparcie, że w pojedynkę zbawi świat, przywracając go na właściwie tory. Wkrótce zostaje jednak
uznany za winnego szerzenia „literatury nienawiści” i oskarżony o zbrodnie, których nigdy nie popełnił. Z dnia na dzień jego życie wywraca się do góry nogami, zmuszając go do szaleńczej ucieczki przed okrutnym wymiarem sprawiedliwości. W tym najbardziej krytycznym dla niego momencie okazuje się, że nie na wszystkich bliskich może jeszcze liczyć. Społeczeństwo, urzeczone pozornym dobrobytem i nowym, lepszym światem, nie chce mieć z wyrzutkiem nic wspólnego. Poza tym, po cóż mu pomagać, skoro odpowiedni proces prawny i tak „wykreuje sprawiedliwe rozwiązanie”? Otóż to. Wykreuje.
„Muszę pozostawić po sobie ślad. Jeśli tysiąc uciekinierów dość po sobie pozostawi, pewnego dnia być może świat zostanie odbudowany” – wierzy święcie Delaney. I tym właśnie śladem staje się tytułowy dziennik, podarowany mu przez córkę w pewien bożonarodzeniowy poranek. Nathaniel zamieszcza w nim teksty swoich artykułów, zapiski wspomnień, wycinki z gazet, wiersze. Jego umysł wciąż przetwarza fakty na słowa, dziennikarska pasja nie daje mu chwili wytchnienia. To właśnie ten dziennik będzie najlepszym dokumentem jego stanu ducha, emocji, jakie przeżywał, tragedii, jakie stawały się jego udziałem. Fragmenty dziennika, wplecione w powieść, nie tylko ją ubogacają, ale i zmieniają jej naturalny rytm. Sny, dialogi, opowieści pozostałych bohaterów – wszystko to składa się na niesamowitą całość, tworzącą narrację niezwykle spójną, a przy tym dynamiczną i atrakcyjną z czytelniczego punktu widzenia. Nie jest to jednak czcze bajanie o starych, dobrych czasach. Wszystko tu ma swój cel, wszystko zostało zgrabnie
zaplanowane. Nawet te drażniące początkowo opisy snów i rozmaite retrospekcje, niby przydługie i na pierwszy rzut oka zbyteczne, znajdują w końcu swoje uzasadnienie. Co ciekawe, Dziennik zarazy pełen jest również historii cudzych, nie mniej zajmujących, niż historia głównego bohatera. Jakie jednak szanse mają ci ludzie na to, że czasy ich błogiego dzieciństwa i względnej normalności powrócą? Może miliard do jednego. Może mniej.
Świat, stworzony przez O’Briena, wydaje się nie do przyjęcia. Tajna Rada Królewska decyduje o usuwaniu niewygodnych obywateli, z powietrza śledzą wszystko złowrogie heligliny, a kobietom opłaca się ciąże, byle pozyskać tkankę mózgową noworodków, niezbędną do naukowych badań. Aż wierzyć się nie chce, że ludzie znikają z dnia na dzień i nikogo to specjalnie nie interesuje, jakby rząd uzyskał publiczne przyzwolenie na tego typu praktyki. I to chyba najmocniej w tej książce irytuje – ta ludzka naiwność, niewypowiedziana głupota i obojętność wobec cudzej krzywdy, jakby cały system wartości uległ nagle niewytłumaczalnemu przetasowaniu. Czy Nathaniel nie usłyszy w końcu od swojego najlepszego przyjaciela, że jego największym błędem była wiara w to, że cokolwiek ma znaczenie? I, co gorsze, czy nie będzie to wyznanie równie okrutne, co prawdziwe? Trzeba bowiem przyznać, że świat, serwowany nam przez O’Briena, jest światem całkowicie nieludzkim, gardzącym jednostką i zmierzającym do urealnienia kolejnej wersji
totalitaryzmu, gdzie wszystko jest tym bardziej przerażające, że w świetle prawa absolutnie legalne. Pytanie – jak daleko nam do niego?