Trwa ładowanie...
recenzja
11-12-2013 12:55

Mężczyźni, którzy toną w studniach wielkiego błękitu

Mężczyźni, którzy toną w studniach wielkiego błękituŹródło: Inne
d1fuv25
d1fuv25

„Sejf” Tomasza Sekielskiego próbował skrywać w zasadzie wszystko. Spod prostej, szkolnej wręcz powieści sensacyjnej wyzierała namiastka ponurego kryminału na modłę tych skandynawskich, łączących ludzkie dramaty z mroczną otoczką i, czasem, wielką polityką. Dziennikarz dołożył do tego jeszcze własną próbę diagnozy społecznej, trochę psychologii i parę innych składników, co, przy braku doświadczenia sprawiło, że tytułowy sejf trzeszczał, rozdęty do monstrualnych rozmiarów. To, z góry skazane na porażkę, rzucenie się w prawie wszystkie możliwe nurty, złożyłem na karb literackiego neofityzmu i próbę poszukiwania własnej drogi. Niedawno, nakładem oficyny Rebis, wydana została druga część „Sejfu”, zatytułowana „Obraz kontrolny”. Czy przez rok udało się Sekielskiemu na tyle dopracować styl, by książka ta nie przypominała wypracowania rodem ze starego dowcipu o hrabinie, która dowiedziała się, że jest w ciąży? Miałem szczerą nadzieję, że tak.

Zaczyna się od trzęsienia ziemi; oto do siedziby stacji telewizyjnej DTV wchodzi szahid – łysy, brodaty i obwieszony ładunkami wybuchowymi. Zamiast jednak, jak każdy porządny męczennik za islamską wiarę, wysadzić się w powietrze wykrzyczawszy takbir, przybysz pragnie najpierw porozmawiać. Najlepiej w świetle jupiterów, przed milionową publicznością zgromadzoną przed telewizorami. Chwilę później autor przenosi nas w sam środek operacji wywiadu, której głównymi bohaterami są nasi starzy znajomi z „Sejfu”. Znów zatem zawitamy do przeciwatomowego bunkra pod stadionem Gwardii, miejsca, gdzie zbierano ściśle tajne informacje wywiadowcze. Grupka smutnych panów w czarnych garniturach będzie tu próbowała posprzątać po „Nabucco” i zawiązać kolejną międzynarodową aferę, ku chwale Ojczyzny i zwiększeniu zasobności własnych portfeli. Wszystko by pewnie poszło jak z płatka, gdyby na arenę nie wkroczyli nowi, potężni przeciwnicy.

W „Obrazie kontrolnym” mamy znów ten sam schemat: bazę stanowią wydarzenia, które elektryzowały swego czasu opinię publiczną (przynajmniej przez jakiś czas, dopóki się nie okazało, że jakiś celebryta zdradził żonę z własnym szoferem i czym prędzej należało zmienić „jedynki” gazet), podlane domysłami i plotkami, krążącymi z pewnością w dziennikarskim światku. Do tej bazy doklejony jest dramat Solskiego, który nie tylko snuje się zbolały po kolejnych akapitach, ale, na domiar złego, pogrąża się w desperacji, nie wróżącej niczego dobrego zarówno dla niego, jak i dla czytelników. Nie brak tu również próby diagnozy współczesnych mediów (nie zdradzę wielkiej tajemnicy jeśli powiem, że diagnoza ta jest katastrofalna), polityki (również katastrofalna) oraz stylu życia, opartego na konsumpcjonizmie, zabawie, tańcach, hulankach i swawolach (kolejna katastrofa). Ten ostatni ogranicza się głównie do, jak to Sekielski subtelnie określił, „szybkiego bzykanka, lodzika z połykiem, kreski koki i dalej w miasto. High life in
Poland”. W tym krótkim stwierdzeniu mamy zresztą próbkę stylu, jaki znajdziemy w nowej powieści dziennikarza – mieszaninę dosadności i wulgarności z makaronizmami, wtrącanymi niby mimochodem do opisu galopady myśli bohaterów. Co jakiś czas natrafimy zatem na, pisane kursywą, zwroty w stylu „Less is more”, „Easy, easy”, „Well done” czy „Fuck, fuck, fuck” – znać tu, że postaci wykreowane na kartach powieści są poliglotami i myślą zarówno w języku ojczystym (również kursywą: „Teraz, k**wa?”, „Co jest, k**wa?”, „Nieee, nieee, mój synek!”), jak i w tych obcych. Szczytem owej multi-kulti jest pomyślane przez Solskiego „J**ać to, ikken hissatsu”. Nie wiem, jaki to miało cel, prócz pokazania, że mamy do czynienia z prymitywami-poliglotami, ale to jest, niestety, nie najmniejszy grzech popełniony przez autora.

Już w pierwszych rozdziałach powraca uwielbienie do opisywania – we fragmentach przypominających didaskalia - mało ważnych szczegółów, przy równoczesnym pomijaniu tego, co istotne. Wspomniane didaskalia przypominają konglomerat wynurzeń prosto z katalogów meblarskich, przewodników turystycznych, reklam zakładów gastronomicznych, książek kucharskich czy periodyków dla miłośników gadżetów i blichtru. Nawet opisując krzesło, na którym siedzi torturowany, autor musi dołączyć informację, że mebel ów to model Miss Lacy, dzieło Phillippe’a Starcka. Stół również jest zresztą niczego sobie, bo „wygląda jakby był wyciosany w krysztale, albo raczej wielkiej bryle lodu” (nic dziwnego, że tak wygląda, zaprojektował go bowiem, co komentuje narrator ze znawstwem, sam Tokujin Yoshioka). Jeden z bohaterów spogląda na zegarek chyba tylko po to, by narrator mógł skonstatować, że jest to Hublot Big Bang King Power F1 Great Britan Silversone, limitowana wersja z różowego złota, tytanu i karbonu – wyprodukowano takich tylko
dwieście pięćdziesiąt sztuk. Ot, bawiąc uczyć. O partnerce właściciela tego zegarka dowiadujemy się za to jedynie, że była blondynką, miała długie rzęsy i imponujące piersi.

d1fuv25

Nadal zresztą bohaterowie Sekielskiego, wraz z rzeczonym narratorem, skupiają się na piersiach – małych, dużych, przypominających sflaczałe worki przegrywające starcie z grawitacją, ciężkich lub nabrzmiałych. Do wyboru do koloru, co nowa bohaterka, to w zasadzie inny opis biustu. Jak się jednak okazuje, lepiej jest, kiedy autor pozostaje jednak przy tych szczegółach anatomicznych, bowiem gdy przechodzi do opisu oczu, wpada w banał. Oto kelnerka (piersi krągłe, ale właścicielka nie epatuje nadmiernie seksualnością) ma oczy, które mogą zahipnotyzować będąc jak studnia, otchłań budząca ciekawość i pożądanie. Po lekturze „Obrazu kontrolnego” na wszelki wypadek nie będę zaglądał do studni. Właścicielka rzeczonych oczu ma dziewczęcy uśmiech, świeży jak letni słoneczny poranek, który jest wspomnieniem młodzieńczych lat i smakiem pokusy. Asystentka premiera (piersi duże i wciąż jędrne) ma za to oczy duże, niebieskie, jak wielki błękit, w którym człowiek chciałby się zanurzyć i jak obietnica wyprawy w nieznane. Nie
lepiej jest z pozostałymi metaforami – podczas seksu sado-maso, bohater słyszy „sapanie jak wchodzący na obroty parowy silnik”, innemu natomiast język robi się „giętki niczym kij baseballowy”. Jeszcze inny lawiruje między kolejnymi kłamstwami niczym Alberto Tomba pokonujący trasę slalomu giganta na igrzyskach w Calgary. Na domiar złego w powieści znajdziemy takie perełki, jak stwierdzenia, że lęk wyciągnął swoje lodowate dłonie, złapał za gardło i zaczął dusić. Poza tym dowiemy się, że fizyczne cierpienie jest niczym wobec katuszy, jakie może przeżywać dusza, a okaleczeni przez życie ludzie przypominają spragnione ciepła i uczuć dzieci alkoholików. Pamiętajmy również, że ucieczka przed demonami przeszłości nie ma szans powodzenia i należy się zatrzymać i spojrzeć im w oczy (niestety, nie wiadomo, czy są one jak studnia, czy jak wielki błękit). Bohaterowie przerzucają się podobnymi złotymi myślami, przeplatając je czerstwymi żartami, komunałami, wulgaryzmami i cytatami z Dostojewskiego, Paderewskiego,
Platona, Nietzschego, Staffa, Owidiusza i Napoleona, autor zaś co jakiś czas dzieli się z nami wiedzą, jak smakuje jedno z najdroższych cygar świata, Cohiba Esplendidos, jaka jest historia zakładu krawieckiego A. Caraceni oraz tym, że wie, co oznacza napis „Denominazione di Origine Controllata e Garantia”, umieszczany na jednym z dwudziestu czterech gatunków włoskich win.

Tomasz Sekielski wspominał w wywiadach, że ma za sobą lekturę książki „Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika” Stephena Kinga. Widać, że zastosował się do niektórych zawartych w niej porad, niemniej jego warsztat wciąż pozostawia wiele do życzenia. Nadal jest bowiem przede wszystkim dziennikarzem, nie pisarzem i jego powieści aż za bardzo ten fakt obnażają. Ma pomysł, ma temat – zwłaszcza, że spiskowe teorie dziejów o politykach i mediach chodzących na paskach tajnych służb nieprędko wyjdą z mody – brak mu jednak tej iskry Bożej, która ów nośny temat zamieniłaby w wartką, dobrze napisaną powieść. W solidny, bezpretensjonalny thriller political-fiction, pełen porządnie nakreślonych bohaterów, a nie sztucznych, bezosobowych figurek zdefiniowanych przez zlepek czasowników „poszedł”, „powiedział” i „zrobił”. Na pierwszych stronach powieści możemy przeczytać podziękowania dla, między innymi, sekretarza redakcji Rebisu, „który spokojnie, ale stanowczo przypominał mi o upływającym czasie”. Przeczytawszy „Obraz
kontrolowany” mogę sobie wyobrazić sytuację, w której autor, po raz kolejny monitowany przez redakcję i postawiony wobec zbliżającego się nieubłaganie terminu oddania drugiej części, przekazuje do druku szkic, nieoszlifowany koncept. Niestety bowiem, dalszy ciąg „Sejfu” wygląda właśnie tak, jak zaledwie zarys czegoś, co, po mozolnej obróbce mogłoby się stać wersją finalną. W zamyśle autora to jest zapewne ta wersja finalna, wszakże część pierwsza wcale nie prezentowała się lepiej, toteż jeśli komuś podobał się początek przygód Solskiego, to i ostatnie zdania „Obrazu kontrolnego” przeczyta w pełni usatysfakcjonowany. Uczuciu temu towarzyszyć będzie zapewne i ciekawość, bowiem zakończenie nie pozostawia żadnych wątpliwości co do tego, czy będzie część trzecia. Otóż z pewnością będzie – ku radości niektórych czytelników i rozpaczy niektórych recenzentów.

d1fuv25
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1fuv25