Życie, jak wiadomo, grozi każdemu śmiercią. Od urodzenia, a nawet od poczęcia. Nieuchronność umierania ludziom się nie podoba – więc skoro nie mogą się przed śmiercią ukryć, ukrywają śmierć i wszystko to, co może o niej przypominać: także ludzi u kresu życia, starych, chorych. O śmierci się rzadko myśli, jeszcze rzadziej mówi, uznając ją za coś przeciwnego naturze, a nie za naturalny element ludzkiej egzystencji. Daleko nam do naszych przodków, którzy mieli podręczniki ars moriendi – sztuki umierania – szczegółowo przygotowujące umierającego i jego bliskich do tego ostatniego aktu w życiu człowieka.
Inaczej do tematu śmierci podchodzi bohater i zarazem narrator opowiastki Laurenta Graffa. Już w osiemnastym roku życia kupuje sobie miejsce na cmentarzu, wybiera i zamawia nagrobek, a potem co jakiś czas zmienia wygrawerowane na płycie epitafia – słowem, jest całkowicie pogodzony z tym, że umrze. Zakłada rodzinę, ale odchodzi od żony i dzieci, bo brak mu „ciszy, spokoju, życia z dala od przykrych ograniczeń codzienności”. Pożądany komfort ma mu zapewnić dom starców o wdzięcznej nazwie „Szczęśliwe Dni”. Staje się jego pensjonariuszem mając 35 lat i w tym miejscu dożywa, jak można sądzić z zakończenia, starości, obserwując umieranie innych – jak chorej na raka Mireille. A wszystko po to, by, jak informuje czytelnika, „odsuwając wszystkie poboczne wątki ludzkiego życia i skupiając się na wątku ostatecznym” zrozumieć, „czym jest życie człowieka”. Czy jego obserwacje prowadzą do jakichś konstruktywnych wniosków – to już zostawiam osądowi czytelników. Ta powolna, beznamiętna w zasadzie opowieść jest
przerażająca i przygnębiająca zarazem. Nie chodzi tu o fakt kupowania sobie za życia miejsca na cmentarzu czy nagrobka z wyrytą datą urodzin i miejscem na datę śmierci. Takie postępowanie jest znane w wielu kulturach i praktykowane także w Polsce. Przerażająca jest jednak myśl, że czekając na to, co nieuniknione, na śmierć, można chcieć „wyprzedzić bieg zdarzeń”. Nie przez samobójstwo – bohater nie chce umrzeć szybciej niż mu to pisane – ale po prostu przez wycofanie się z życia. Pozostając „technicznie żywym”, narrator jest de facto martwy: nie chce podejmować żadnych działań, zmagać się z codziennością, rozwijać się – chce po prostu „unosić się lekko na powierzchni życia, pływać na desce, zanim skończy zamknięty w czterech”. Brakuje mu odwagi, by żyć, „apetytu na życie”: chce tylko ślizgać się po powierzchni egzystencji. To inni mają żyć za niego, dostarczać mu rozrywek, troszczyć się o jego potrzeby i wygody: on będzie tylko istniał, bo przecież trudno nazwać podobne postępowanie korzystaniem z życia.
Inna rzecz, że taka wegetacja może też stanowić swoistą atrakcję, być obiektem pożądania, choćby dlatego, że jest absolutnym przeciwieństwem życia we współczesnym świecie: pełnego pośpiechu, chaosu, pogoni za pieniądzem, karierą; życia, w którym nie ma miejsca na zastanowienie się, po co to wszystko się robi, jaki to właściwie ma sens. Bohaterowi Szczęśliwych dni, człowiekowi, który dobrowolnie się „wyautował”, tego czasu nie brakuje. Pilnując samotnie swego jeszcze pustego grobu, beznamiętnie obserwując i analizując, wydaje się współczesną odmianą postaci werterowskich, człowiekiem cierpiącym na XXI-wieczną mutację XIX-wiecznej „choroby istnienia”, każącej mu izolować się od otoczenia w nadziei, że obserwując umieranie i śmierć odnajdzie sens życia. To zarazem człowiek fin de sièclu, któremu udało się przefilozofować swoje życie. Na pewno nie jest to książka dla każdego. Na pewno nie jest to książka, która poprawi nastrój. Ale być może jest to książka, która pobudzi do refleksji. Bo czy na pewno
warto tak bardzo poszukiwać sensu życia, żeby przed życiem uciekać?