"Mam na imię Lenka, mam 8 lat i wczoraj zastrzelili mi tatę"
Kobiety jadą po 3-4 doby, przez Mołdawię, Rumunię i Węgry. Wszystko, żeby ocalić dzieci. Ale te wojenne traumy zabierają ze sobą i zwierzają się z nich polskim dzieciom i nauczycielom. - Mam na imię Lenka, mam 8 lat i wczoraj zastrzelili mi tatę - powiedziała jedna z ukraińskich dziewczynek. Sprawdziliśmy, na jaką pomoc Ukrainki mogą liczyć w Sopocie.
Dzieci, wbrew pozorom, szybko uczą się wojny. Po kilku dniach już wiedzą, że gdy w środku nocy wyją syreny alarmowe, to choćby nie wiem jak się chciało spać, trzeba wstać i zejść do schronu, piwnicy, czy choćby przejść do łazienki, która jest najdalej od okien w sypialni.
Resztę nocy można dospać na podłodze.
Dzieci szybko uczą się też rozpoznawać, jakie rakiety czy pociski wybuchają, z jaką siłą i jak daleko od domu.
Ale gdy bomby były już naprawdę blisko, siódmego dnia wojny, pani Lena spakowała rzeczy swoje i swojej córki Milany do jednej walizki, wsiadły do małego samochodu i ruszyły z ostrzeliwanego przez Rosjan Charkowa do Polski.
Sprawdziłem: Google pokazuje, że z Charkowa do Sopotu, gdzie z nimi rozmawiam, jest 1705 km. Google każe jechać przez północną Ukrainę, na Chełm.
- Ale Rosjanie strzelali do samochodów cywilnych, więc jedyna naprawdę bezpieczna droga prowadziła na południe, z dala od ognia – mówi pani Lena.
Mama, córka oraz babcia – Lidia, jechały więc do Sopotu dłuższą drogą, przez Ukrainę, Mołdawię, Rumunię, Węgry i Słowację.
Spotykam je w centrum pomocy Ukraińców w Sopocie. Muszą coś zjeść, umyć się, przespać, załatwić sprawy papierkowe. Na szczęście nie zostaną tu długo: mają w Gdańsku krewnego, który od lat pracuje w Polsce i to on je przygarnie.
- W domu, u sąsiadów, została moja ukochana koszka [kot – red.] – mówi Milanka ze łzami w oczach. – I tata tam został.
Sheraton daje pokoje
Wiceprezydentka Sopotu Magdalena Czarzyńska-Jachim ma naprawdę mało czasu na płacz. Za dużo jest roboty, zbyt wiele osób, którym trzeba pomóc, a które do Sopotu docierają autobusami, pociągami i samochodami.
Dlatego pani prezydent szybko musi otrzeć łzy cisnące się do oczu, gdy tuż obok płacze kolejna ukraińska mama, a pociesza ją jej siedzący w wózku inwalidzkim nastoletni syn.
Czarzyńska-Jachim: - Emocje są ogromne, ale jesteśmy w trybie zadaniowym.
Centrum wsparcia Ukrainy w Sopocie przy Alei Niepodległości to trzy piętra budynku należącego do urzędu miasta. Na parterze pokój do przyjmowania uchodźców i załatwiania formalności, w piwnicy "sklepik" z żywnością, pieluchami i środkami czystości, na piętrach pokoje gościnne na 50 łóżek, kuchnia, łazienka.
Wszędzie tłumy: biegają dzieci, a wolontariusze rozdają prowiant, ciastka i herbatę.
- Mamy już w Sopocie 1200 osób, dochodzimy do granic – mówi Magda Jachim, biegnąc ze spotkania na spotkanie. – Chcemy uniknąć lokowania ludzi w halach sportowych.
Wiceprezydentka Sopotu mówi, że pomoc zaoferował nawet Sheraton, elegancki hotel z widokiem na morze: - Powiedzieli nam, że dają pięć pokojów. Ale nasze Ukrainki chciały zostać u nas, bo tu im dobrze i atmosfera rodzinna. Musieliśmy długo je przekonywać.
Pani wiceprezydent pożyczyła od Sheratona specjalistyczny odkurzacz do sprzątania pokoi hotelowych: - Jeszcze czekamy na nasze Kärchery, więc na razie mamy ten.
Tuż obok nas jedna z matek z dzieckiem na ręku nie wytrzymuje i osuwa się blada na schody.
– Sachar – szepcze tylko. Ktoś szybko biegnie po cukier do kuchni, żeby postawić młodą matkę na nogi.
Koordynacja przez Whatsappa
Wokół harmider, gwar, ciągły ruch, rozmowy. Ludzie wchodzą i wychodzą – ktoś się już wyprowadza, ktoś inny właśnie przyjechał, zmęczony i zdezorientowany.
Magdalena Czarzyńska-Jachim, wraz z grupą pracowników miasta, wolontariuszy i straży miejskiej, próbuje nad tym zapanować. Pokazuje mi na swoim telefonie grupę dyskusyjną na Whatsappie: Ruch samorządowy Tak dla Polski.
- Tu się koordynujemy, bo nie ma odgórnej koordynacji od rządu – tłumaczy. – Prezydenci miast piszą tu, czego im trzeba, wymieniają się uwagami, pomysłami.
Warszawa pisze, że warunki są megatrudne, jest coraz ciężej, ale mają jeszcze dwa autobusy pełne dzieci i czy jakieś miasto mogłoby przyjąć chociaż jeden z nich.
Graniczny Chełm błaga o pomoc, bo w nocy znów najechała duża liczba ludzi.
Pomorskie gminy starają się odciążać tereny przygraniczne. – Wysyłamy pociągi i autobusy po ludzi – mówi Jachim.
I dodaje: - To powinno być lepiej skoordynowane przez rząd. Co z tego, że Ostrowiec Świętokrzyski wyśle swój autobus na granicę, jak Ukraińcy nigdy nie słyszeli o Ostrowcu, więc nie wsiądą do takiego autobusu. Rząd powinien zrobić takie huby – centra przyjęć –w każdym dużym mieście wojewódzkim i z nich rozwozić tych ludzi po Polsce. Wiemy, że na Kaszubach są wciąż wolne ośrodki, tymczasem wszyscy jadą do Warszawy, bo nie ma koordynacji.
Zbudujemy Charków od nowa
Trzeba ustalić, na jakiej zasadzie będą wydawane ciepłe posiłki w szybko przygotowanej stołówce: czy na kupony, czy na odkreślenie nazwiska na liście.
Załatwić trzeba wszystko: mieszkania, dokumenty, jedzenie, pościel, wózki dla dzieci, leki czy karmę dla zwierząt, bo ludzie przyjeżdżają ze swoimi ukochanymi czworonogami. Ktoś wymaga dializy, ktoś wizyty u onkologa. Starszy pan nie myślał, że na stare lata będzie musiał opuścić dom. Leki zostawił w domu. Trzeba zorganizować kursy językowe, pomóc w szukaniu pracy.
Magdalena Czarzyńska-Jachim: - Wiele kobiet, żeby poczuć się choć trochę jak w domu, prosiło nas o kapcie czy podomki. W ogóle o tym nie pomyśleliśmy.
Dla dzieci trzeba ogarnąć szkołę. W wielu trójmiejskich placówkach codziennie pojawia się kilkoro-kilkunastu nowych uczniów.
Tymczasem słyszę coraz więcej przerażających opowieści od nauczycielek z trójmiejskich podstawówek. Przykładowo:
Dziewczynka wstaje i przedstawia się w nowej klasie: mam na imię Lenka, mam 8 lat i wczoraj zastrzelili mi tatę.
Inna właśnie dowiaduje się, że jej ukochana koleżanka, która została w Ukrainie, zginęła od rosyjskich pocisków. Dziewczynka płacze na szkolnym korytarzu, a jej nowe polskie przyjaciółki nie wiedzą, jak ją pocieszyć. Co się wtedy mówi?
Albo: ktoś wyjechał i od tygodnia czeka na odzew rodziny z okupowanych terenów. Rosyjski atak był 6 marca i od tego czasu cisza. Nie wiadomo, czy babcia i dziadek żyją. Ciężko w tej sytuacji skupić się na nauce nowego języka.
Nic dziwnego, że płaczą dzieci, ukraińskie matki i polskie wolontariuszki.
Jadę z Sopotu do Gdańska. W hali sportowej przy ul. Traugutta spotykam Janę z Charkowa z dziećmi: córką Kirą i synem Bogdanem.
- Co pamiętamy? Samoloty. Bomby. Teraz boimy się każdego dźwięku, nawet hałas tramwaju na szynach wzbudza nasz lęk – mówi mi Jana.
Uciekła z dziećmi pociągiem z płonącego miasta. Co dalej?
– Chcę do domu – zaczyna płakać. – Ale Charkowa już nie ma. Tylko ruiny. Obstriel –obstrzał. Bomby. A naszym rosyjskim krewnym niczego nie przetłumaczysz. Przecież mieszkali 40 km od nas, w Biełogradzie, przyjeżdżali do nas na zakupy. Nie jesteśmy już braćmi.
- Wrócicie do domu? – pytam.
- Wrócimy i pastroimy Charków od nowa – mówi Jana, wycierając łzy. - Dobrzy z nas budowlańcy. Tylko Putin z uma saszoł – on po prostu stracił rozum.
Szpital w Przemyślu pomaga uchodźcom z Ukrainy. "Była radość na oddziale"
WP Książki na:
Wyłączono komentarze
Jako redakcja Wirtualnej Polski doceniamy zaangażowanie naszych czytelników w komentarzach. Jednak niektóre tematy wywołują komentarze wykraczające poza granice kulturalnej dyskusji. Dbając o jej jakość, zdecydowaliśmy się wyłączyć sekcję komentarzy pod tym artykułem.
Redakcja Wirtualnej Polski