Lucky Luke. Góry Czarne - recenzja - Zgubne skutki picia wody ognistej
Wierni czytelnicy serii o dzielnym kowboju wiele razy mieli okazję obserwować Lucky Luke’a w roli ochroniarza i przewodnika rozmaitych osobistości czy większych grup udających się w niebezpieczne rejony Dzikiego Zachodu. Taki jest też punkt wyjścia fabuły „Gór Czarnych”, ale tym razem to wyczyny podopiecznych głównego bohatera niejednokrotnie wprawią nas w zdumienie.
W albumie tym Lucky Luke podejmuje się bowiem roli szefa ekspedycji mającej przemierzyć Góry Czarne i zbadać, czy Wyoming nadaje się do zasiedlenia. Mogłoby się wydawać, że głównym zagrożeniem będą niechętni wobec przybyszów Indianie, a tymczasem najbardziej podstępny wróg czai się Senacie Stanów Zjednoczonych.
Otóż skolonizowanie Wyomingu uniemożliwiłoby Orwellowi Stormwindowi dalsze prowadzenie niezwykle intratnych interesów z mieszkającymi tam Czejenami, dlatego podstępny senator chce, aby Bull Bullets uniemożliwił ekspedycji dotarcie do celu. Z kolei ten ostatni woli w miarę możliwości uniknąć otwartej konfrontacji z dzielnym kowbojem, a jednocześnie wykazuje się sporą pomysłowością przy przygotowywaniu rozmaitych przeszkód mających powstrzymać naukowców zmierzających w kierunku Gór Czarnych.
W tych okolicznościach Lucky Luke ma oczywiście ręce pełne roboty, gdyż Bull Bullets potrafi uprzykrzyć życie członkom ekspedycji. Jej szef nie może więc być choćby pewien, kiedy pociąg napotka na jakieś przeszkody na torach czy też nagle odjedzie na kilka godzin przed planowanym końcem postoju, nie czekając na podróżnych korzystających z okazji do rozprostowania kości.
Co ciekawe, wszystkie te wydarzenia nie wywierają specjalnego zdarzenia na czterech naukowcach znajdujących się pod opieką dzielnego kowboja, którzy wprawdzie nie potrafią się obchodzić z bronią palną, ale przynajmniej nie potrzebują wielkich wygód i niemal każda sytuację potrafią wykorzystać do prowadzenia badań (choćby nad pluskwami w hotelu). To właśnie stoicki spokój uczonych i ich skrywane talenty (między innymi niepospolite umiejętności szermiercze doktora Frankenbauma) w połączeniu z wysiłkami głównego bohatera sprawią, że cała wyprawa zakończy się sukcesem, a czarne charaktery poniosą zasłużoną karę.
W „Górach Czarnych” otrzymujemy więc barwną opowieść o pełnej przygód wyprawie przez jeszcze nieucywilizowane rejony Stanów Zjednoczonych, a przy tym jedna zabawna sytuacja goni kolejną. Owszem, można by trochę kręcić nosem na sposób ukazania w komiksie Indian, ale przecież René Goscinny i Morris nie mieli zamiaru uraczyć czytelników wykładem historycznym, tylko ich rozbawić – a to udało im się znakomicie.