Trwa ładowanie...
felieton
26-04-2010 12:34

Kraków. Ciało

Opisy rzężenia, grymasu na twarzy – w przypadku zwykłego śmiertelnika na takie fragmenty pozwala sobie tylko szmatławiec, ale uchodzi to w przypadku postaci otaczanych powszechnym kultem.

Kraków. CiałoŹródło: Inne
d26ogx3
d26ogx3

Uwaga, będzie krakówkowo i łzawo. Kto zdąży trafić do Krakowa przed końcem marca, powinien koniecznie złożyć wizytę Muzeum Wyspiańskiego w Kamienicy Szołayskich (zbudowanej przez tę rodzinę w XVII wieku, zapisanej Królewskiemu Miastu w 1904 roku przez Włodzimierę i Adama Szołayskich, przekazanej w roku 1928, od 1934 roku mieszczącej zbiory Feliksa „Mangghi” Jasieńskiego, po wojnie zaś – galerię sztuki średniowiecznej, którą z kolei po kilkunastu latach przerwy otwarto niedawno w przepięknie odnowionym pałacu Erazma Ciołka na Kanoniczej) na Placu Szczepańskim (który powstał w XIX wieku na miejscu zburzonego kościoła św. Szczepana i kościółka św. Macieja i Mateusza z przyległymi zabudowaniami pojezuickimi). A powinien tam zajrzeć nie tylko żeby zobaczyć ekspozycję stałą, którą, zakładamy, powinien znać od dziecięctwa, ale przede wszystkim żeby zwiedzić króciutką wystawę „Sami złożycie stos…” („Pogrzeb Wyspiańskiego”), urządzoną w setną rocznicę zgonu wielkiego pisarza, piewcy kultury ojczystej! Piszę tak,
dworując sobie nieco z krakówkowej manii historycznej i skłonności do pompy, bo też jest to wystawa nie tylko fascynująca, ale i możliwa wyłącznie (jeśli chodzi o miasta polskie) w Krakowie. W Krakowie wciąż panuje galicyjski duch archiwizowania wszystkiego, co się da zarchiwizować (łącznie z XIX-wieczną kopią opisu zaginionej skarpetki kuzyna Kościuszki, pozostającej w zbiorach sióstr Wdzięczyńskich do 1921 roku), obywatele mają feblik do organizowania wielkich uroczystości, odziedziczony jeszcze po Jagiellonach i żywy przez pokolenia, aż do czasów Piwnicy pod Baranami, i wreszcie to w Krakowie wreszcie grzebie się (na Skałce lub Wawelu) największych polskich pisarzy (robiąc przy okazji sporo szumu i krusząc kopie zawzięcie).

Pierwsza sala to kilka autoportretów Wyspiańskiego, film rekonstruujący trasę konduktu pogrzebowego (i sam będący rekonstrukcją; taki film bowiem istotnie powstał i, mimo pewnych kontrowersji, był wyświetlany w Cyrku Edison; twórcom wystawy nie udało się go jednak odnaleźć, zmontowano zatem oryginalne zdjęcia i ujęcia Krakowa i samej uroczystości), wreszcie numery gazet, których pierwsze strony zajmowały kolejno opisy agonii, wspomnienia o artyście i relacje z pogrzebu. Uderzająca jest dokładność, z jaką opisywano ostatnie chwile Wyspiańskiego, w Domu Zdrowia doktora Gwiazdomorskiego; kolejne zabiegi, momenty przebudzenia i apatii, modlitwę, wreszcie ileś kolejnych fraz, które Wyspiański wypowiada – ma się wrażenie, że teatralnie, jakby mówił: „to są moje ostatnie słowa”, ale agonia trwa dalej i zmusza go, by wymyślił za chwilę nową frazę i nową frazę wypowiedział. Opisy rzężenia, grymasu na twarzy – w przypadku zwykłego śmiertelnika na takie fragmenty pozwala sobie tylko szmatławiec, ale uchodzi to w
przypadku postaci otaczanych powszechnym kultem
(znamy to z relacji ze śmierci papieża, w których również pojawiały się kolejne szczegółowe, fizjologiczne komunikaty); prasa więc zawiesza to tabu – ale nie zawiesza innego: nigdzie nie pada wiadomość, że Wyspiański umiera na syfilis, którego nabawił się kilkanaście lat wcześniej w Paryżu (jak głosi salonowa plotka – od kochanki i modelki Gaugina).

Dalej obszerna korespondencja: list ciotki artysty do Rady Miasta z prośbą, by nad trumną nie wygłaszano mów; wymiana pism z klasztorem Paulinów na Skałce; prośby o bilety na pogrzeb; same bilety, zielone i kremowe, rachunki, wizytówki; afisze, które podają w 73 pozycjach układ konduktu – straż pożarna ochotnicza i miejska, szkoły, stowarzyszenia, izby, gremia, Magistrat, Rada wyznaniowa izraelicka, cechy, rydwan ze zwłokami, rodzina, Akademia, posłowie, reprezentacja kraju (jakiego kraju? W 1907 roku?) i miasta, innych miast, Uniwersytet, i znów strażacy; w sąsiednich gablotach całe morze telegramów z trzech zaborów, od osób prywatnych i instytucji, teatrów, aktorów, pisarzy, jakichś Hucułów (z błędem ortograficznym), magistratów, związków, słowem: wszystkich, z Warszawskim Towarzystwem Wioślarzy włącznie. Obok relikwie rozmaite: szarfa głównego mistrza ceremonii, trumienka z ziemią z Kruszwicy, wreszcie jedwabna chustka, którą nakryto twarz Wyspiańskiego w chwili śmierci.

I tu niepostrzeżenie sami odnajdujemy się w kondukcie: długa amfilada wypełniona jest portretami przyjaciół i znajomych artysty, często malowanymi jego ręką (i ręką m.in. Wyczółkowskiego, Fałata, Boznańskiej, Malczewskiego, Ślewińskiego… jeden rzut oka pozwala ocenić, ilu gigantów sztuki mieliśmy sto lat temu i jak teraz ubożuchno); na ścianach wielkie zdjęcia tłumu idącego za trumną na Skałkę, a na ich tle portrety artystów, pisarzy, lekarzy, aktorów, kolekcjonerów. I szarfy. Kilkadziesiąt szarf, które, zgodnie z ówczesnym zwyczajem, po jakimś czasie odcięto od wieńców i przekazano rodzinie. W latach 80-tych, co wydaje mi się szczególnie wzruszające, dr Aleksandra Bigay-Mianowska sukcesywnie odkupywała je od chorej, biednej i zniedołężniałej Heleny z Wyspiańskich Chmurskiej, córki Stanisława, za pieniądze z wieczorów poetyckich poświęconych artyście, po czym cały zbiór. 75 sztuk, przekazała Muzeum; jest coś niebywale krakowskiego w całej historii tych, z pozoru błahych odprysków historycznego
wydarzenia, brytów malowanego i haftowanego materiału: pieczołowitość z jaką je najpierw wykonano, potem ocalono i przechowano, wreszcie subtelność, która kazała dr Bigay-Mianowskiej wybrać taki sposób na wspomożenie wiekowej córki artysty i zarazem wzbogacenie zbiorów; coś z ducha charytatywnych rautów, patriotycznych akademii z orłem białym z bibułki, które są zarazem odrobinę śmieszne i głęboko wzruszające.

d26ogx3

Im dalej posuwamy się w głąb sal, tym na portretach bliżsi Wyspiańskiemu ludzie – aż dochodzimy do ostatniego pomieszczenia, w którym leży tylko kilka wieńców (od najbliższej rodziny, Akademii i Muzeum), wokół których rozmieszczono portrety żony i dzieci, pogodne, jasne pastele. A więc to tutaj? Teraz trzeba wrócić przez wszystkie sale, mijając kolejnych ludzi, coraz dalszych i dalszych. W przejściu miga jeszcze ta chustka, którą przykryto twarz, zwykła, jedwabna chustka do nosa, niegdyś turkusowa czy zielona, która zupełnie spłowiała i zetlała, i przypomina jakiś piękny, tajemniczy obraz. I fotografia Wyspiańskiego na łożu śmierci: zarośnięty facet leży na metalowym szpitalnym łóżku, za nim brzydka szafa, na ciemnej plamie czarnego garnituru rysuje się jasny ażur, kwiat. Aster? Chryzantema? Ciało jak inne, w którym przez chwilę mieszkało coś więcej niż w innych ciałach.

d26ogx3
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d26ogx3