Porzuciwszy Harper Connelly, swoją trafioną piorunem bohaterkę, Charlaine Harris stworzyła kolejną postać – Sookie Stackhouse, obdarzoną równie niecodziennymi umiejętnościami, co jej literacka przyrodnia siostra. Sookie, uznawana przez społeczność małego, północnoluizjańskiego miasteczka Bon Temps za osobę miłą, ale niezbyt rozgarniętą i dość ograniczoną intelektualnie, skrywa naturalnie pewien sekret. Młoda, ładna kelnerka posiada niecodzienny dar odczytywania ludzkich myśli. Ba, ona nie tylko je odczytuje, ale wprost musi się bronić przed ich natłokiem (chyba dlatego w pewnych fragmentach kojarzy mi się z niektórymi bohaterkami Kinga, zwłaszcza, gdy z uporem maniaka relacjonuje kolejno wykonywane przez siebie czynności, takie jak wiązanie włosów czy zakładanie bielizny). Ta udręka trwa do dnia, kiedy w mieście pojawił się przystojny, intrygujący wampir. Sam fakt, że nieumarły wszedł spokojnie do baru i zamówił butelkę syntetycznej krwi nikogo nie powinien dziwić – wszak od jakiegoś czasu wampiry stały
się zwyczajną mniejszością społeczną, która swobodnie może korzystać z pełni praw przynależnych żywym. Dlatego jak grzyby po deszczu na amerykańskiej ziemi wyrosły hotele dla wampirów, kluby, w których można się spokojnie napić krwi (za sprawą wiernych fanów wampiryzmu niekoniecznie musi być ona syntetyczna) czy inne instytucje życia publicznego, mające zapewnić normalne funkcjonowanie w społeczeństwie ludziom nieumarłym. Dlatego właśnie pojawienie się Billa, weterana wojny secesyjnej i miłośnika sangwinicznych uciech, nie wzbudziło zbyt wielu emocji. Co innego fakt, że w mieście nagle zaczynają ginąć kobiety…
A ponieważ poczciwa bohaterka musi stać się typową pięknością w opałach i własnoręcznie próbować rozwikłać zagadkę mordercy, nie mogło się obejść bez komplikującego wszystko romansu z ognistym (o, ironio) wampirem. Akcja gna na łeb na szyję, morderca grasuje bez ustanku, a miłość ponad podziałami życia i śmierci w większości kwitnie, poza momentami, gdy dziewczynę ogarniają potworne wątpliwości i pojawia się „ten trzeci”. Nie mogło zabraknąć także paru „gotyckich łotrów” w postaci obcych (w znaczeniu: „nie z naszego miasta”) wampirów z charyzmatycznym księciem na czele, którzy w efekcie pewnego spisku zostają przez mieszkańców miasteczka nie tyle zlinczowani, jako że ta forma tortur nie na wiele by się zdała, co podpaleni (chciałoby się powiedzieć – żywcem). Czymże byłaby również książka z wampirami w tle bez rozwlekłych opisów rozkoszy, jakie może dać partnerowi wampir podczas miłosnych igraszek oraz typowej listy cech, które wampir powinien mieć, a nie ma (bo książki kłamią)? Nie zabrakło także
pielgrzymki do wampirzej mekki – Nowego Orleanu – zupełnie tak, jakby każdy nieumarły nazywał się de Lioncourt…
Martwy aż do zmroku to książka, którą czyta się niewątpliwie szybko. Jak wszystkie teksty Harris jest napisana bardzo sprawnie, językiem, w którym słychać gwar amerykańskich barów, gdzie kelnerki wyglądają jakby zostały przeniesione z lat pięćdziesiątych. Fabuła jest prosta, akcja rozwija się prędko, wszystko kończy się… tak, jak się kończy, tematyka też miła (w końcu: miłość, seks i śmierć), ale w beczce miodu musi znaleźć się łyżka dziegciu. Można bowiem się zastanowić, o czym i po co jest ta książka? Żeby nie zasnąć w pociągu? – pewnie tak. Żeby móc odnajdywać dla własnej przyjemności te drobne związki lektury z innymi tekstami? – być może. Po co więcej? Chyba po nic, bo to kolejne dziełko napisane, żeby chronić podróżnych przed wpadnięciem w objęcia Morfeusza. Jest lekko jak trzeba i tylko gdzieś w tle pobrzmiewa dalekie echo bardzo nieprzyjemnych analogii związanych z nietolerancją wobec bardzo szeroko rozumianej obcości. Kilka dni po lekturze, odrzucając na bok płaskie i szablonowe wątki związane z
morderstwem, odnoszę jednak dziwne wrażenie, że było ono tylko marnym pretekstem do wyrażenia kilku irracjonalnych (z pewnego punktu widzenia) lęków.